poniedziałek, 4 maja 2009

Bóg ma swoje radio



Muzyka ambient. Dla wielu to nawet nie muzyka, ale wylewające się plamy dźwięków i rozwlekłe szumy, nie powodujące kojenia tylko podrażnienie. Nie muzyka, a dźwiękowa tekstura, która zwykle wymaga odłączenia się od typowego dla nas przyzwyczajenia do rytmu czy melodii. Tak samo dyskusyjne jest określenie słuchać muzyki ambient. Może bardziej adekwatne byłoby słyszeć, albo otaczać się nią. Ciężko zatem przypuszczać, czy muzyka ambient kiedykolwiek przeniknie do szerszej publiczności – wydaje mi się, że wymagałoby to szerszej zmiany w sposobie myślenia, kategoryzowania dźwięków. Może to właśnie pobudzenie na tak abstrakcyjne formy muzyczne będzie jednym z przyczółków podczas tworzenia się społeczeństw przyszłości...? Już teraz możemy zaobserwować pewne poruszenie na rynku tego typu muzyki. Warto zatem spoglądać w tamtą stronę, bo kto wie, jak ambient odciśnie się na przyszłych twórcach muzyki?

Tak jak i każda inna muzyka, tak i ambient ma lepszych i gorszych, znanych i nieznanych. Gdy mówimy o współczesnym ambiencie do takich „tuzów” gatunku należą Christian Fennesz, Boards of Canada, Alva Noto, William Basinski czy... no właśnie, Tim Hecker.

Z tym urodzonym w Montrealu artystą zetknąłem się jakiś czas temu. Szukam w pamięci przykładu kogokolwiek, kto mocno, albo chociaż trochę ostrzej skrytykował Heckera, ale naprawdę nie spotkałem się z czymś takim. Muzyczne portale – czy to od strony użytkowników, czy to krytyków – wydają się jak jeden mąż chwalić Tima. „Fantastic”, „great”, „superb”, „amazing”, „wonderful” - te przymiotniki mocno trzymają się recenzji płyt Kanadyjczyka. Postanowiłem więc spotkać się z nim i jego twórczością, dowiedzieć się gdzie czai się prawda. Wybrałem Radio Amor, nazywaną jedną z najlepszych płyt artysty.

Anglosasi mają takie ładne słowo – imaginative. Imaginatywny. U nas nie brzmi tak dobrze, ale już od otwierającego „Song Of The Highwire Shrimper” czuje się nagłe zbliżenie z wyobraźnią. Ciężko nie zamknąć oczu, nie oderwać się od ziemi. Hecker wyraźnie walczy z grawitacją. Struktura tej muzyki jest bardzo gęsta: część wysunięta do przodu, jak na przykład klawiszowe drgania, część bardziej schowana i naszpikowana szumami oraz trzaskami. Jednak elementy te często przetasowują się, zmieniają się akcenty, na jakie Kanadyjczyk kładzie nacisk. W „(They Call Me) Jimmy” artysta pośród roziskrzonych dronów mocniej wibruje klawiszowym motywem – jednak już w następnym „Spectral” przestrzeń robi się rozleglejsza i gładsza. Wychodzimy na równinę. Wszystko to jednak tylko pozory, bo okazuje się, że tak naprawdę stoimy do góry nogami: Hecker przerzuca nas jak marionetkę po swoim własnym niebie. Tonięcie w obłokach i całowanie kropel deszczu jak w „The Star Compass”, albo „Trade Winds, White Heat” które sprawia, że ma się ochotę zmienić stan skupienia. Słychać w oddali jakieś głosy, jak z jakiegoś dalekiego radioodbiornika – to nasze życie, to my, to oni?

Podjęcie innej perspektywy, rekategoryzowanie przestrzeni - to właśnie wywołuje artysta. Przypomniał mi on jeden z najpiękniejszych obrazów mojego życia: lot samolotem w istnej dżungli chmur, lot ku słońcu i białe skrzydło Jumbo-Jeta ponabijane złocistymi promieniami. Muzyka Heckera wydaje się być czuła zwłaszcza na takie porównania. W różnych „interpretacjach” twórczość Kanadyjczyka jest też na przykład postrzegana jak pływanie, jak ruch pośród wodnistej, swobodnej masy, zanurzanie się w głębiny. Różnie można postrzegać też nastrój tej muzyki. Wielu twierdzi, że Radio Amor kryje pod swoją skórą melancholię, którą można by porównać do tytułu powieści czeskiego pisarza Milana Kundery - „Nieznośna lekkość bytu”.

Lekkość – tak. Czy nieznośna? Nie wiem. Wiem tylko, że Radio Amor to najpiękniejsza apoteoza latania jaką słyszałem. Cytując imiennika Kanadyjczyka, Tima Leary'ego: „Turn on, tune in, drop out”.

2 komentarze:

  1. Bardzo dobra recka, widać, że nie tylko słuchasz, ale też próbujesz opisywać czy analizować. Z Timem zapoznam się na pewno, bo mam sobie zrobić elektroniczną krucjatę po maturze, właśnie z Heckerem, Fenneszem, Basinskim i kapelami pokroju The Knife ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki za komentarz. ;) No, ja najsłabiej Basinskiego znam, więc jego też muszę ponadrabiać. Natomiast z Heckerem to już bardzo dobrze stoję, jego twórczość mnie szybko wciągnęła... niby wszystko utrzymane w podobnych klimatach, a jednak każda z tych płyt ma swój indywidualny urok, swoje charakterystyczne piękno.

    OdpowiedzUsuń