czwartek, 25 czerwca 2009

THE BODY LOVERS - "Number one of three"




Na samym wstępie, zaznaczę że do takich płyt, nie potrafię podejść obiektywnie. Dzieło Michaela Giry i spółki, jest dla mnie albumem wybitnym. Nie będę silił się na wyszukiwanie w nim (na siłę) błędów, ponieważ mija się to z celem. Raczej spróbuję w miarę dokładnie opisać płytę.

Czym jest „Number One Of Three”. Gatunkowo nie da się go zaszufladkować. Nie jest to dark ambient, chociaż czasem się do niego zbliża. Muzyka, jednak jest tu dużo bardziej nieprzewidywalna i zaskakująca.

Więc może powinniśmy traktować to dzieło, tak jak sugeruje autor: jako soundtrack bez filmu.
Jest to, w takim razie, prawie pięćdziesiąt minut podróży po pustkowiach, podczas której, z rzadka mijamy jakiś ludzi, jednak ci nieodmiennie są zamknięci w sobie, samotni. Gira, tworzy swój własny muzyczny film, ukazuje osobisty obraz otaczającego nas świata – w którym wszyscy ludzie zagubili swoje ścieżki i czekają na ratunek który nigdy nie nadchodzi.

Z drugiej strony album the Body Lovers jest też, przynajmniej dla mnie, muzycznym wyznaniem, spowiedzią, człowieka zagubionego, pełnego obsesji, któremu szczęśliwie udaje się odzyskać spokój ducha. Finałowy utwór jest dla mnie czymś w rodzaju katharsis.

Niesamowite jest to, że autorowi, któremu towarzyszy kilku innych muzyków, udaje się wyciągnąć niemalże z każdego dźwięku morze niepokoju i smutku. Posłuchajcie akordeonu, który pojawia się na początku drugiego utworu, a potem tego płaczu wybijającego się na pierwszy plan. Gwarantuję niesamowite doznania. Kiedy słuchałem tego po raz pierwszy, w nocy, na słuchawkach, zrobiło mi się naprawdę dziwnie.

Ciekawe jest ciągłe zaskakiwanie zmianami klimatu w poszczególnych utworach. Mogło by się wydawać, że taka różnorodność stylistyczna może prowadzić wyłącznie do chaosu. Jednak „Number One Of Three” jest nierozdzielną całością, o przemyślanej strukturze w której wydaje się, że nie ma miejsca na przypadek.
Zresztą takie opracowywanie konceptu płyty, jest charakterystyczne dla twórczości Giry. Nawet komentując pierwsze, hałaśliwe i zwierzęce płyty Swans, wspominał o długiej pracy nad tym by każdy album był zamkniętą całością, a nie tylko zbiorem hałaśliwych, ocierających się o industrial kawałków.

Radzę więc, byście w dzisiejszy wieczór (a jeszcze lepiej w nocy, wtedy najlepiej słucha się tej płyty) wybrali się w podróż, w dziwny świat Michaela Giry, wraz z albumem the Body Lovers.

1 komentarz:

  1. Bardzo ciekawie przedstawiłeś płytę, trzeba będzie jak najszybciej obadać, bo z tego co piszesz czuję, że bardzo przypadnie mi do gustu.

    OdpowiedzUsuń