piątek, 31 lipca 2009

"Isolation Songs" od Ghost Brigade



Finowie w miarę szybko uwinęli się z nowym materiałem. Po całkiem nieźle przyjętym debiucie sprzed dwóch lat, przyszła pora na "próbę drugiego albumu". Płyta będzie zatytułowana "Isolation Songs" i wydana zostanie nakładem francuskiej wytwórni Season Of Mist.

Sklepowa premiera płyty w Europie odbędzie już niedługo, bo 3 sierpnia, lecz w Stanach Zjednoczonych krążek na sklepowe półki trafi dopiero 25 sierpnia. Natomiast od jakiegoś czasu na profilu myspace możemy w całości wysłuchać krążka przedpremierowo. Kupno krążka ma jednak swoje zalety. Album zostanie wydany w zgrabnym digipacku i dodatkowo wzbogacony będzie o utwór pt. "Liar". Płyta została nagrana w Seawolf Studios w Finlandii.

Tracklista:

1. Suffocated
2. My Heart is a Tomb
3. Into the Black Light
4. Lost in a Loop
5. 22.22 Nihil
6. Architect of New Beginnings
7. Birth
8. Concealed Revulsions
9. Secrets of the Earth
10. A Storm Inside
+
11. Liar (Bonus Track)

czytaj dalej »

Blue Record



W ramach uzupełnienia do niedawnego newsa o nadchodzącym krążku Baroness, podajemy, że album będzie nosił tytuł "Blue Record", a premiera będzie miała miejsce 13 października.

Tracklista prezentuje się następująco:

1. Bullhead’s Psalm
2. The Sweetest Curse
3. Jake Leg
4. Steel That Sleeps the Eye
5. Swollen and Halo
6. Ogeechee Hymnal
7. A Horse Called Golgotha
8. O’er Hell And Hide
9. War, Wisdom and Rhyme
10. Blackpowder Orchard
11. The Gnashing
12. Bullhead’s Lament

czytaj dalej »

Głuche echo od Minsk


Hamując ślinotok spowodowany niedosytem porządnego sladżowania, czekałem, sekunda po sekundzie aż będę mógł zasiąść w fotelu i włączyć nowe dziecko zespołu Minsk, który, niczym muzyczny sadysta, bawił się ze mną, to nagrywając genialny split z Unearthly Trance, to przypominając o sobie trafioną odruchowo, w potrzebie dobrej muzyki, płytą The Ritual Fires Of Abandonment. Wreszcze nadeszła ta długo oczekiwana chwila. Zabarykadowałem się na swoim miejscu, obowiązkowo zaopatrzony w słuchawki, coby nie uronić ani jednego dźwięku i tym samym zapaść się z przyjemnością w muliste bagno, czerpiąc z tego radość, niczym krezus, który serwuje sobie relaksującą kąpiel w błocie.


Krótki rzut oka na tytuł nowej płyty amerykańskigo kwartetu: With Echoes In The Movement Of Stone. Pierwsza myśl? Panowie po raz kolejny nie stronią od obszernych tytułów, które równie dobrze, objętościowo, mogłyby być pierwszą zwrotką utworów niektórych zespołów, których lakoniczny styl, jeżeli chodzi o liryki, pozostawia wiele do życzenia.

Po chwili porzuciłem rozmyślania nad sprawami zupełnie nieistotnymi i zabrałem się za podróż między dźwiękami.

W tym miejscu powinienem rozpocząć zachwyty, jak to Parker, Bennett i spółka nie zawiedli, jak to zachwycili mnie po raz kolejny, a With Echoes In The Movement Of Stone został kolejnym kamieniem milowym w twórczości zespołu, który wyznaczył nowe standardy grania. Niestety. To, co tym razem zaserwowali panowie z Minsk, to nic innego jak odgrzewane kotlety w jednej z gorszych, przydrożnych knajp. Śmierdzi przypalonym mięsem, spalinami i potem kuchcika, który na dodatek nie umył rąk. I na pewno nijak to się ma do stonerowego klimatu, z którym powyższe może się kojarzyć.

Powielane patenty z poprzedniej, niewątpliwie dobrej płyty, drażnią uszy - nie tylko dlatego, że przez cały czas trwania poszczególnych kawałków ma się to irytujące, niczym bzyk komara nocą, wrażenie, że ja już gdzieś to słyszałem, a również z tego powodu, iż te są po prostu słabiutkie, wręcz bombardują słuchacza pustką i brakiem dźwiękowego wypełnienia pomiędzy partiami poszczególnych instrumentów.

Otwierający płytę utwór Three Moons sprawił, że odwróciłem wzrok w stronę odtwarzacza, coby upewnić się czy na pewno słucham najnowszego dokonania panów z Minsk, a nie jakiegoś kawałka, który znalazł się na nieprzesłuchanym przeze mnie bonusie z b-side'a na płycie The Ritual Fires...

Szczerze mówiąc, wielkim wyzwaniem dla mnie było dotrwać do końca nowego krążka Minsk. Po pierwszych utworach czułem znudzenie, w połowie byłem już zmęczony, a ostatnich nut dobrnąłem tylko dlatego, że kierowała mną zasada najpierw przesłuchaj całość, potem oceniaj. Tym razem odsłuch (który niewątpliwie stał się walką z samym sobą) mogłem darować sobie po pierwszych utworach, a to z tego prostego powodu, że pozostałe tracki na płycie są niemal identyczne i często łapałem się na tym, że nie miałem pojęcia kiedy kawałki się zmieniały.

Zawiodłem się, oczekując świetnej produkcji, dostałem przeciętniaka, który z powodzeniem mógłby wyjść spod instrumentów pierwszego lepszego dzieciaka, który wraz z kumplami postanowił nagrać coś innego niż pop-punkowego, kiczowatego, rokendrola.

czytaj dalej »

"Najwierniejszych fanów mamy w Polsce!"



Behold! The Monolith to kapela której zalążek powstał już w 2007 roku. Grają wybuchową mieszankę stoner rocka, sludge i doomowych zwolnień. Zespół to obecnie dwójka ludzi - Kevin McDade i Matt Price. Po paru przetasowaniach w składzie, zespół własnym sumptem wydał długogrające LP w maju tego roku. Produkował je Billy Anderson, ten sam który kręcił gałkami i suwakami razem z Neurosis, Om czy The Melvins. Nieźle? Posłuchajmy więc, co Panowie mają nam do powiedzenia.

Możecie nam trochę opowiedzieć o historii kapeli? Skąd pochodzicie, kiedy Behold! The Monolith stał się pełnoprawną kapelą no i coś o byłych i aktualnych członkach zespołu.

Kevin McDade: Matt i ja zaczęliśmy razem pogrywać z naszym pierwszym pałkerem, Scottem, coś w okolicach września 2007. Scott i ja właśnie odeszliśmy z innego projektu. Scott poznał Matta przez wspólnych przyjaciół i okazało się że mamy podobne gusta i pomysły, na to co chcemy robić razem w muzyce. Pierwsze kilka tygodni tylko nagrywaliśmy nasze jam sessions, potem wybraliśmy z tego niektóre pomysły i riffy i zaczęliśmy tworzyć kawałki. Pierwszym kawałkiem jaki zrobiliśmy, był Land of the Midnight Sun i to jedyny kawałek z tamtego okresu, który pozostał nietknięty. Podstawy dla kawałków Elders i Volcanus Eruptus były napisane już wtedy, ale nie było to nic a nic spójnego. Po paru miesiącach przestaliśmy razem pogrywać, z różnych powodów. Wróciliśmy do gry - już bez Scotta, w okolicach marca 2008. Bawiliśmy się kawałkami na komputerze Kevina. Właśnie wtedy Bobby odpowiedział na nasze ogłoszenie o tym, że poszukujemy perkusisty. Cały czas z Kevinem coś robiliśmy, nagrywaliśmy, więc kiedy dołączył Bobby, wszystko zaczęło nabierać kształtów. Był w składzie od tamtego czasu aż do kwietnia tego roku, kiedy dostał pracę po drugiej stronie składu. Skąd jesteśmy? Matt jest slugde`owym riff masterem z Louisiany, a ja frontmanem ze sceny Nardcore w Południowej Kalifornii hahaha.
Matt Price: Ja trochę pisałem i próbowałem zebrać się do kupy z paroma ludźmi ale nigdy nie zaskoczyło. Brakowało chemii, która gdy zagrałem z Kevinem, pojawiła się od razu. Zaskoczyło, wiesz? Miałem gotową nazwę kapeli, a reszta zasadniczo potoczyła się tak jak powiedział Kevin.

Co myślicie o stoner rockowej scenie w Stanach? Ciężko jest się utrzymać na powierzchni zespołom Waszego pokroju? W końcu ten gatunek narodził się w Stanach.

KmD: Myślę że scena stonerowa w Stanach stoi na bardzo wysokim poziomie. Ale jeszcze ważniejsze jest że ludzie w tym klimacie są bardzo zżyci. Nie ma megalomanii, przerostu Ego. Większość ludzi z którymi grałem są strasznie spoko hahaha. Jeśli chodzi o utrzymanie się na powierzchni - muzycznie wszystko kwitnie. Scena się rozwija, ludzie kochają tą muzykę, umarli by za nią, a wygląda na to że będzie jeszcze lepiej. A jeśli pytasz o stronę finansową, cóż...nie znam żadnego członka kapeli który nie miałby jakiegoś chujowego etatu na boku, no chyba że jesteście Black Sabbath. Nie oszukujmy się, tak wygląda granie w podziemiu i natura tej przemysłowej, muzycznej bestii.

Dlaczego zdecydowaliście się na granie tej zapiaszczonej odmiany rocka? Jakie są Wasze muzyczne inspiracje?

KmD: Lubię ją grać ponieważ to świetna zabawa. Stoner fajnie buja, można się w nim zapomnieć, a zarazem to wszystko podlane jest adrenaliną i ciężarem. Gramy tak, ponieważ siedzimy w takich klimatach. Wielkie inspiracje czerpiemy z muzyki Black Sabbath, Motorhead, Pink Floyd, The Melvins, Eyehategod, Celtic Frost, ale też z nowszych zespołów jak Mastodon , Baroness, Torche czy High on Fire.
MP: To przychodzi samo. Uwielbiam wszystkie gatunki. Wszystko poczynając od jazzu przez bluesa do punk rocka i metalu. Aktualnie zarabiam na dawaniu lekcji gry na gitarze, więc muszę zachować otwarty umysł, hahaha! Ale ciężkie sladże w połączeniu z klasycznym metalem brzmią grane przez nas szczerze i naturalnie. Nawet "progresywne" wstawki.

Zakładam że wytwórnia Arctic Forest Collective nie istnieje, haha! Czy szukacie obecnie wydawcy, czy planujecie zostać niezależnymi twórcami?


KmD: I bardzo dobrze zakładasz, haha. Szukamy aktywnie wytwórni. Obecnie jesteśmy na poziomie samodzielnej dystrybucji krążka, co jest generalnie super, ale chcielibyśmy jednak mieć kontrakt. Jesteśmy też zadowloeni i mamy możliwości do robienia wszystkiego samemu. Dotarliśmy do tego punktu bez kontraktu, a rzeczy i tak nabierają tempa.
MP: Arctic Forest będzie na razie naszym znaczkiem "Samoróbką" na płytach, dopóki nie pojawi się konkretny kontrakt....jeśli wogóle, hahaha!

Jak wspominacie takich gwiazd jak Mouth of the Architect czy legendarnego Trouble? Ciężko jest otwierać gig dla takich zespołów?

KmD:
Przede wszystkim, pamiętam zaskoczenie, kiedy zaoferowano nam supportowanie takich gwiazd, w tak wczesnym stadium rozwoju naszego zespołu. Wiele pomogły koneksje które nam w Los Angeles pomogły np. Daniel Dismal z Church of the 8th Day czy Eddie Solis. Publika dała czadu. Większość zespołów zadowoliła by się tym, żeby tłumy nie wychodziły podczas Twojego występu, a nam publika machała łbami i wołała na bis. Szok. Trouble zagrało świetnie a mój kumpel Joe grał na basie w Mouth of the Architect na tej trasie, więc było super z nimi grać.

Wasze debiutanckie LP zbiera mnóstwo pozytywnych komentarzy na różnych forach, serwisach muzycznych etc. Kto zajął się produkcją i gdzie album został nagrany? No i oczywiście kto zaprojektował okładkę, bo jest po prostu świetna.


KmD: Album został nagrany i zmiksowany przez Billy`ego Andersona w studiu Different Fur, San Francisco, ale niezmiksowane ścieżki perkusji zrobił nam Kevin Kellerw Gault River Studios, w Van Nuys, Kalifornia. Sami to wszystko finansowaliśmy, ale Billy bardzo nam pomógł swoimi sugestiami i zdolnościami. Dał nam dokładnie to co chcieliśmy na tym albumie. Okładkę zaprojektował Dusty Peterson, którego znalazłem na forum na które uczęszczam. Zrobił dwie ostatnie okładki Bloodbath ale pracuje też w projektowaniu gier komputerowych. Zasadnicza koncepcja była nasza, zostawiliśmy go żeby zrobił swoje i po raz kolejny dostaliśmy to co chcemy, a nawet więcej. Jesteśmy bardzo zadowoleni, że wszystko tak się złożyło.

Stary, podobno szukacie perkusisty! Ja jestem perkusistą i uwielbiam Waszą muzykę, mam jakieś szanse?

KmD: Jeśli masz ochotę przeprowadzić się do Los Angeles, to zawsze jest szansa, hahaha.

Czego ostatnio słuchacie? Macie jakieś wydawnictwa godne polecenia?


KmD: Ja słuchałem YOB "The Great Cessation", Church of Misery "Houses of the Unholy", Keelhaul "Triumphant Return to Obscurity", Alpinist "Minus Mensch" i Lord Mantis "Spawning the Nephilim".
MP: Zgadzam się z nowym YOB i Keelhaul. Czekam też na nowe wydawnictwo Howl - bardzo podobało mi się ich demo. Poza tym ostatnio przewalam cały wagon klasycznego metalu, nie wiem co mnie naszło hahaha!

Macie coś do przekazania polskim fanom?

MP: Dzięki za entuzjazm i wsparcie. Nie możemy się doczekać by się do Was wybrać...
KmD: Jedni z naszych najwierniejszych fanów są właśnie w Europie, zwłaszcza Polsce, Niemczech i Portugalii. Dostajemy od nich mnóstwo wiadomości, wyrazów uznania, a nigdy nawet nie widzieli nas grających na żywo. To ten rodzaj pasji i miłości do tej muzyki, który czyni ten gatunek tak zajebistym! Naprawdę staramy się wpaść do Europy niedługo, może w przeciągu roku, więc trzymajcie kciuki i wpadnijcie się przywitać, jeśli się zobaczymy!


czytaj dalej »

czwartek, 30 lipca 2009

Fall Of Efrafa - Inlé


Muszę przyznać, że czekałem na tę płytę. Z samym zespołem spotkałem się przypadkowo. Można powiedzieć, że ich muzyka była jak postać w płaszczu, która w deszczowy dzień mija cię na chodniku, szturcha w ramię, a ty podnosisz powoli oczy, zdenerwowany, że ktoś śmie bawić się w zaczepki na t w o i m chodniku w tak p o n u r ą pogodę. Wtedy jednak wzrok trafia na kryjące się pod prochowcem ujmujące piękno, które najpierw delikatnie chwyta za rękę, tylko po to, żeby kolejnym posunięciem wbić paznokcie w dłoń, brutalnie, do krwi.


Metafora dotyczy Elil, drugiej płyty zespołu Fall Of Efrafa, będącej odpowiednio drugą częścią swoistej triady muzycznej, która wyszła spod instrumentów tego brytyjskiego kwintetu. Całość moich wypocin będzie skupiała się jednak na krążku zamykającym dźwiękową koncepcję panów z FoE.

Historia, którą trzeba opowiedzieć na temat Inlé, czyli meritum mojej recenzji, zaczyna się już przy okazji tytułu płyty. Sami autorzy znajdujących się na niej dźwięków, nie kryją swojej fascynacji twórczością Richarda Adamsa, z którego to powieści wzięła się nazwa zespołu, a kolejne muzyczne dzieła stanowią swoisty hołd dla literackiego dorobku wspomnianego artysty. Tytuł pierwszej płyty zespołu, Owsla, należało rozumieć jako wojownika-obrońcę. Elil, czyli kolejny album, to muzyczna personifikacja wroga-zabójcy. Drapieżność i metafora walki, która zaczynała się w tytułach płyt, przenosiła się do muzyki na nich zawartej. Sludge'owy trans, który obrazował wręcz teksty poszczególnych kawałków, raptem przerywała potężna ściana crustowych dźwięków. Te dwie płyty to nutowy zapis wojny, przygniatający wyciekającym zeń złem, które zarejestrowały oczy postronnego obserwatora.

Inlé to zupełnie inna historia. Kiedy opadł pył po zniszczeniu zasianym przez utwory na płytach poprzedzających, uszom słuchacza "ukazuje się"... pustka. Koncepcję trzeciego krążka najtrafniej określają sami twórcy: Inle meaning both death, and the name of a deific character within the societies beliefs.

I tego należy się spodziewać. Nie będzie szybko, nie będzie głośno, nie będzie aż tak ciężko. Crustowe zacięcie ustąpiło melancholijnemu post-metalowi. Sludge'owy trans, który przeplatał się z crustem, w tej chwili stanowi najmocniejsze z muzycznych doświadczeń na albumie, bo żadnej "przeplatanki" na Inlé nie uświadczymy. Ktoś może stwierdzić: nuda. Nic z tych rzeczy. Poszczególnych utworów słucha się jak jakiejś historii, a kiedy muzyka trafi w odpowiedni klimat, chłodny wieczór lub deszczowy dzień, z powodzeniem może sprawić, że słuchacz przestanie istnieć dla świata i pogrąży się w toni dźwięków, które zaserwują mu panowie z Fall Of Efrafa.

Nie ma sensu rozpisywać się nad poszczególnymi kawałkami, rozkładać je na czynniki pierwsze, doszukiwać się piękna i głębi basu, świetnych partii perkusji, czy patentów na podkład wokalny, który wbrew pozorom nie ogranicza się tylko do screamingu; na Inlé możemy usłyszeć również pana Alexa melorecytującego (zwracam uwagę na ostatnie momenty utworu Fu Inle), co wprowadza tylko kolejny smaczek, jakich wiele na tym krążku.

Na koniec, żeby nie było zbyt kolorowo - płyta jest dobra, ale nie stanowi rewelacji i przełomu muzycznego w klimacie. To po prostu porządna pozycja, którą fani sludge'owego i wszelkiego "post" grania powinni przesłuchać (zwłaszcza, że krążek dostępny jest za darmo, na stronie zespołu). Dać szansę wypada, tym bardziej, że prawdopodobnie Inlé będzie ostatnim dokonaniem FoE, a członkowie zespołu będą realizować się w nowych, gorszych lub lepszych, projektach.

czytaj dalej »

"Stoner rośnie w siłę!"


Powstały w 2007 roku Jack Daniels Overdrive, to jeden z czołowych przedstawicieli sceny stoner rockowej w Polsce. Choć nadal bez kontraktu, to mają za sobą wydanie własnym sumptem EP Pure Concentrated Evil oraz rozgrzewanie publiki przed legendarnym zespołem DOWN. Pogadamy o whiskey, kondycji stoner rocka w Polsce i o planach na przyszłość. Przed Wami wokalista zespołu Jack Daniels Overdrive - Wojtek Kałuża!

Biografię zespołu mamy do odczytania na stronie, ale może znasz jakieś ciekawe, niewygodne fakty z historii zespołu, które wypadałoby czytelnikom przytoczyć? Słowem skąd jesteście i dlaczego z Katowic, oraz ile wynosi dzienne spożycie Jacka Danielsa na głowę?

Hmm, niewygodne fakty...w sumie najbardziej niewygodne dla nas były zmiany kolejno perkusisty i basisty. Na szczęście teraz mamy mocny i sprawdzony skład, silniejszy niż kiedykolwiek, więc zmiany wyszły jednak na dobre. Ewentualnie dość ciekawy wydaje się być fakt, ze w zalążku nasza kapela miała być inspirowana dokonaniami...zespołu Coma! Ale potem ja się przyplątałem i koncepcja upadła. Z tym "jesteśmy z Katowic" z kolei jest dość ogólnie, bo gitarzysta jest z Siemianowic, a perkmen z Jaworzna, ale kto by tam się przejmował szczegółami. Dzienne spożycie Jacka...eh, niestety nieduże, żyjemy w kraju gdzie zakup whiskey (a tym bardziej takiej marki jak J.D.) wciąż jest jakimś tam luksusem, więc luksus dawkujemy sobie od czasu do czasu, na co dzień zadowalając się wybornym polskim piwem;]

Czyli kariera jaką JDO zrobiłoby w emo-rocku, nie wypaliła przez Ciebie?

No nie wypaliła, haha. Ale tak naprawdę Stempel sam nie wiedział, w którą stronę chciał iść ze swoją kapelą – w założeniu miał to być po prostu mocny rock z elementami metalu. Dopiero kiedy ja zjawiłem się na próbie i posłuchałem kilku kawałków, stwierdziłem, że „wy kurde gracie stoner!”. No i tak już zostało, ja podłożyłem do kompozycji taki a nie inny wokal i JDO w końcu nabrało kształtu…


Tak jest chyba lepiej dla wszystkich...wasze debiutanckie EP Pure Concentrated Evil łamie kości. Dlaczego materiał wydany w marcu ubiegłego roku, stał się rozpoznawalny dopiero teraz? Myślisz że ma to związek z większym zainteresowaniem muzyką stonerową w Polsce?

Słuchaj, jeśli ludziom się podoba, to super, niczego więcej nie pragniemy. Co do zainteresowania stonerem w Polsce...wiesz, większość ludzi w dalszym ciągu nie wie co to właściwie jest ten stoner - często zdarza się, ze ludzie słuchają kapel stonerowych nawet o tym nie wiedząc. Tu też swoją drogą tkwi siła tej muzyki - może przekonać praktycznie każdego. W ostatnim czasie faktycznie coraz więcej zespołów gra taką muzykę i jest o nich coraz głośniej. Pomógł debiut Black River, pomogło od cholery zespołów tkwiących wciąż w podziemiu, ale coraz bardziej pragnących wyrwać się na powierzchnię. Ogólnie - stoner rośnie w siłę, więc jeśli i nam uda się znaleźć w tym wszystkim swoje miejsce - czego chcieć więcej?

A propos Black River, oni już pogrywają za granicą, a Wy - z tego co mi wiadomo - nadal nie macie wydawcy. Więc jak to jest? Wasza muzyka nie ustępuje niczym ich graniu. Fakt, że mało tych kawałków jeszcze posiadacie, ale trzeba inwestować w to granie, nie sądzisz?

Że Black River szaleje poza Polską to nawet nie wiedziałem, winszować chłopakom. My nie mamy jeszcze wydawcy z bardzo prostego powodu - nie jesteśmy jeszcze na tyle silni, żeby w pełni wykorzystać możliwości kontraktu. Nie chcemy skończyć jak kapele, które pakują się z byle czym pod drzwi wytwórni i wydają potem miałkie, niedorobione debiuty. Wydaliśmy Pure Concentrated Evil bez niczyjej pomocy tylko w jednym celu - żeby pokazać że istniejemy, żeby mieć wizytówkę naszej muzyki i pokazać dokąd zmierzamy. Obecnie trwają prace nad pełnometrażowym krążkiem - teraz dopiero pokażemy na co nas naprawdę stać i z tym materiałem - dojrzalszym i bardziej przemyślanym - będziemy chcieli uderzyć do wytwórni. Ale wszystko pomalutku i konsekwentnie - inaczej polegniemy w przedbiegach. A co do materiału, to pochwalę się, że mamy już 12 autorskich kawałków które całkiem nieźle sprawdzają się na koncertach.

Wierzę na słowo. Teraz coś o debiutanckim EP. Album jest wspaniale wyprodukowany! Możesz powiedzieć gdzie go nagrywaliście, jak wyglądała sesja nagraniowa i kto zasiadł za stołem mikserskim?

Album nagrywaliśmy w Met Studio w Bobrownikach koło Siemianowic. To małe, ale cholernie profesjonalne studio, z naprawdę świetną ekipą. Naszą epkę nagrywali panowie Marcin Woroniuk i Łukasz "Peo" Pomietło, który - tak się akurat złożyło - od kwietnia bieżącego roku jest również naszym basistą. Ta produkcja to dopiero przedsmak tego, co szykujemy na płytę - tym razem wszystko będzie dopięte na ostatni guzik i co najważniejsze, pojawi się o wiele więcej brudu. Epce trochę go niestety brakuje...co nie zmienia faktu, że i tak jesteśmy z tego krążka cholernie dumni.

Łukasza poznaliście właśnie przez to studio czy to stary znajomy z czasów gdy grał jeszcze z Wami Oldboy?

Zarówno Łukasz jak i Marcin to dobrzy kumple Stempla, który poznał ich nagrywając płytę ze swoją poprzednią kapelą Dual Coma, z której ostatecznie został wyrzucony, za co niebiosom dziękujemy, bo by się inaczej chłopak nie wkurwił i nie założył JDO hahaha.

Podpisujemy się pod podziękowaniami! Co sądzisz o kondycji sceny stoner rock w Polsce? Pewnie palce obu rąk starczą żeby wymienić wszystkie kapele w gatunku. Jakie jest twoje zdanie? Wspomniałeś o tym że ludzie słuchają stonera, nie wiedząc że to robią. Z czego to wynika?


Na pewno wynika to z tego, że ten gatunek tak naprawdę bardzo ciężko sklasyfikować. Ja osobiście nie mam problemu przylepić etykietki "stoner" Panterze i Queens of the Stone Age, mimo że są to tak naprawdę dwie zupełnie inne kapele, muzycznie mające ze sobą tyle, co nic. Ale jednak słychać wyraźnie podobne inspiracje, podobny feeling...czuć pustynię po prostu. A ludzie często nieświadomie wymieniają wśród ulubionych kapel właśnie te nasiąknięte już tym stonerowym duchem. W Polsce - jak już mówiłem - dzieje się coraz lepiej, a kapel to już chyba będzie więcej niż na palce obu rąk. Byłoby jeszcze miło żeby ich poziom zbliżył się bardziej do tego, co mamy na zachodzie, bo na chwilę obecną mamy czołówkę w postaci Black River, Corruption, Elvis DeLuxe, może jeszcze Oregano Chino, Muerte, a potem to już długo nic, niestety...

Przydarzyło się wam rozgrzewać publikę przed takim zespołem Down, bodajże z Nowego Orleanu. Opowiedz jak do tego doszło, czy mocno trzęsły się wam nogi i wogóle jak wrażenia.


Historia z Down to był tak naprawdę łut szczęścia, ale też sprzyjające okoliczności. Tak się składa, że pracowałem przy organizacji tego koncertu i kiedy dostałem informację, że będzie szukany lokalny support, zacząłem gnębić szefa Metal Mindu, Tomka Dziubińskiego, o możliwość wrzucenia nas jako rozgrzewacza. Tomek był cholernie sceptyczny jeśli chodzi o ten pomysł, ale w końcu zgodził się wysłać managerowi Down link do naszego profilu MySpace, a ten zwyczajnie odpowiedział "może być". W sumie nie do końca wierzyliśmy że się uda, ale jeśli była okazja żeby spróbować - nie mogliśmy jej przegapić. A kiedy słowo stało się ciałem, byliśmy stremowani jak cholera, co zresztą było pewnie widać przy pierwszym kawałku. Ostatecznie wszystko zakończyło się happy endem, zagraliśmy koncert naszego życia, publiczność przyjęła nas wprost rewelacyjnie, a członkowie Down (konkretnie Kirk i Pepper) nie kryli zachwytu. Cały ten wieczór był po prostu magiczny.

Skoro jesteśmy przy koncercie z Down, powiedz mi co znaczy przewijające się w waszym shoutboxie last.fm: "Spierdalajcie, spierdalajcie." To ma chyba jakiś związek z tym gigiem prawda?


No tak, w sumie to wyszła wtedy na scenie taka śmieszna akcja. Otóż na ogół strasznie nie lubię gadać miedzy kawałkami, ale czasem mi się zdarzy i wtedy autentycznie zdumiony powiedziałem do mikrofonu że w życiu nie spodziewałem się że publiczność tak fajnie nas przyjmie i że raczej spodziewałem się okrzyków "spierdalajcie", hahaha. No i na potwierdzenie sam zacząłem skandować "spierdalajcie!", żeby publika to podchwyciła, a po fakcie stwierdziłem "że jednak miałem rację". Wyszła z tego taka trochę autoironia, ale ludziom się chyba podobało, a nam udało się poniekąd rozładować napięcie w kapeli.

Nie, no rewelacyjny sposób! Zadziałało?

Najwyraźniej tak, bo po gigu sześćset gardeł darło się "dziękujemy". Przeżyć coś takiego, w dodatku w TAKICH okolicznościach to naprawdę niesamowite uczucie.

Powiedz mi w jakiej muzyce Ty się obracasz? Jesteś raczej openminded czy zakorzeniony w metalu? Skąd Ty czerpiesz inspiracje?


Ja jestem cholernie openminded, może nawet trochę zbyt. Ogólnie słucham wszystkiego co fajne, a że akurat najfajniejsze rzeczy znajduję w muzyce metalowej... Lubię oczywiście stonera, Alabama Thunderpussy to dla mnie bogowie, podobnie Down i np. Monster Magnet czy QOTSA. Słucham też w cholerę zdrowo pojebanej muzyki, np. Dillinger Escape Plan, Losa, Psyopus, wczesna Norma Jean czy grindcore w wykonaniu Pig Destroyer czy Agorpahobic Nosebleed. Lubię też klasykę - Guns'n'Roses czy Faith No More są ciągle w czołówce moich ulubionych zespołów. Z innej parafii chętnie słucham Alanis Morissette, Comy czy Pogodna - i nawet specjalnie się tego nie wstydzę. A w JDO próbuję uchwycić taki styl, jaki stworzyła Alabama Thunderpussy - brudno, ale mimo wszystko melodyjnie. Ich granie to chyba dla mnie największa inspiracja.

PsyOpus jest chore - to fakt. Polecę ci Car Bomb, podobnie zapodają. A ty masz coś do polecenia czytelnikom? Czego obecnie słuchasz najwięcej?


Znam Car Bomb, fajnie chłopaki napierdalają. Ja chętnie polecę Alabama Thunderpussy wszystkim, którzy jeszcze tej kapeli nie znają - płyta "Fulton Hill" to kwintesencja stonera. Z innych rzeczy ujęły mnie ostatnie płyty Riverside i Rootwater - obie udowadniają, że jeśli się chce, to można w Polsce tworzyć muzykę na światowym poziomie. A wszystkim odważnym polecam najnowszą epkę Pig Destroyer "Natasha" - jeden kawałek, 40 minut wybitnie popierdolonej muzyki.

Na koniec już, powiedz czego teraz życzyć Jack Daniels Overdrive? Zdrowia? Pieniędzy? Kontraktu? Kobiet?

Zdrowie się przyda, bo basista ostatnio trochę chorował, a na koncercie Down wlazł na scenę nafaszerowany taką ilością antybiotyków, że słonia by zabiło. Teraz na szczęście jest już trochę lepiej. Pieniądze zawsze są mile widziane, bo w Polsce do muzyki jednak wciąż trzeba dokładać. Ale kontrakt z poważną wytwórnią sprawiłby, że wszyscy spalibyśmy spokojniej, hahaha.

Coś do przekazania fanom?

Pijcie whiskey, pijcie piwo, palcie jointy, słuchajcie dobrej muzy i uprawiajcie dużo seksu (dłużej pożyjecie). No i wpadajcie na nasze koncerty jeśli będziecie mieli okazję. A jak już wyjdzie płyta, powiedzcie przynajmniej jednemu koledze z nadwyżką pieniędzy żeby ją kupił.

czytaj dalej »

Puzzle od Pearl Jam


Różne już widziałem formy promocji nowego albumu. Od wielkich reklam, przez bannery, do darmowych próbek w sieci, zamieszczanych to na stronach popularnych serwisów muzycznych, to na oficjalach zainteresowanego zespołu. Grunge'owa legenda ze Seattle, poszła o krok dalej i postanowiła zabawić się z fanami w rozwiązywanie łamigłówek.


Zapowiadana na 21 września premiera nowego albumu zespołu Pearl Jam, została poprzedzona nietypową kampanią. Okładkę oczekiwanej od trzech lat płyty, podzielono na dziewięć części i ukryto gdzieś w czeluściach internetowej sieci. Najwytrwalsi, którzy skompletują układankę, nie tylko zobaczą co ta przedstawia - dodatkowo zostaną nagrodzeni demem nowego utworu, który nosi tytuł Speed Of Sound.

Zapowiadany krążek ma ukazać się pod tytułem Backspacer.

Avocado, lub po prostu Pearl Jam - to ostatni longplay grupy ze Seattle. Wydany został w 2006 roku.

czytaj dalej »

Dirty Rotten Imbeciles: powrót


Czym byłby crossover bez D.R.I.? Czy w ogóle by powstał? Wspomniany zespół, który jest odpowiedzialny za powołanie do życia hybrydy thrash metalu i hardcore punka, po zawieszeniu działalności powraca do prób, a w najbliższym czasie chce wznowić koncerty.


Członkowie Dirty Rotten Imbeciles, zgodnie stwierdzają:

Chcemy na razie zacząć grać w weekendy, następnie ruszyć w krótkie tygodniowe trasy aby być gotowym do pełnowymiarowego tournee na wiosnę/lato 2010 roku.

Pauza w działalności zespołu, spowodowana była problemami zdrowotnymi jednego z założycieli grupy, gitarzysty, Spike'a Cassidiego (w 2006 roku zdiagnozowano u niego nowotwór). Wraz z pokonaniem choroby muzyka, zespół wraca na scenę. Miejmy nadzieję, że oprócz koncertów, przygotują również dla fanów niespodziankę mającą formę, na przykład, nowej płyty.

Do tej pory dyskografię D.I.R. zamyka wydana w 1996 roku płyta pod tytułem Full Speed Ahead. Fani Brudnych, Gnijących Imbecyli, swoich ulubieńców mogli również usłyszeć na wydanej w 2008 kompilacji Skating to Some Fucked Up Shit.


czytaj dalej »

Palm Desert - Dawn of the Burning Sun



To nie jest dla mnie łatwa recenzja. Ostatnio opisywałem Wam wydawnictwa warszawsko-sochaczewskiej Luna Negra oraz katowickiej drużyny Jack Daniels Overdrive. I byłem pozytywnie zaskoczony obiema EPkami. Aż tu nagle trafia do mnie pocztą długogrający album wrocławskiej kapeli Palm Desert. Żeby nazwać kapelę od miejsca gdzie narodził się stoner rock, trzeba być albo odważnym i głupim, albo mieć TAKIE jaja i naprawdę umieć grać. Gwarantuję Wam - to pierwsze nie wchodzi w grę.


Powstały we Wrocławiu w 2008 roku Palm Desert to kwintesencja stoner rocka. To 10 utworów, które w różnej formie mogłyby się znaleźć na Blues for the Red Sun Kyuss czy Coping with the Urban Coyote Unida. Z resztą zespół ze źródłami inspiracji się nie kryje, jak czytamy za myspace. Więc? Nie idźcie dzisiaj na browarka, tylko kupcie album, spójrzcie na okładkę z Czerwonym Słońcem, a od razu zrozumiecie o co mi chodzi!

Album otwiera instrumentalny, 2-minutowy kawałek Fallen star awakeing (czy nie powinno być "awakening"?). W tle zawodzenie wiatru, ziarenka piasku wbijają się w uszy, a gitara Piotrka Łacnego serwuje nam psychodeliczną dawkę tego, co będzie działo się za chwilę...drugi track to 10 000 miles away, który zaczyna się pracą hi-hatu i gitarą jak z 50 million year trip Kyuss. Ale to oczywiście plus. Tak naprawdę największą inspiracją dla muzyków, był zdecydowanie Kyuss. Przestrzeń którą tworzą, niesamowicie piaszczyste, brudne brzmienie które udało się uzyskać, łudząco przypomina właśnie brzmienie ekipy z...Palm Desert!

Następnie pogrywa nam chwytliwy kawałek Imagine eyes, z dynamiczną grą sekcji i ciężkim refrenem. Mnie jednak nie porwał, ze względu na swoją monotonność i prostotę. Taki trochę do radia, bo i krótki. Ale za to za chwilę...Wjeżdża Wakatan. Początek to praktycznie cover Gardenia Kyuss. Ale ja to łykam bez popitki, lubię takie bezpośrednie nawiązania. W końcu jeśli się inspirować, to tylko najlepszymi. W tym tracku, szczyt swoich wokalnych możliwości osiąga Wojtek Gałuszka. Trochę grunge`owego zaśpiewu a`la Eddie Vedder, sprawdza się tu idealnie. Generalnie, najczęściej usłyszymy Wojtka śpiewającego właśnie w tym stylu. I choć wyrosłem ze słuchania grunge, to naprawdę takie zagrywki sprawdzają się w muzyce chłopaków.

A to dopiero połowa albumu. Następny jest track tytułowy. Rozpoczyna go dźwięk zawodzącego wiatru i wyjący kojot (a może Wojtek?), oraz wpadający w ucho riff. Świetnie wykrzyczane "Dawn of the Burning Sun" w refrenie, zasługuje na uwagę. Na pewno będę jeszcze chodził parę dni i krzyczał razem z Wojtkiem tą frazę. Następny kawałek to Highway Runaway. Melodyjny, prosty kawałek z ciekawą melodią i zagrywkami prosto z QotSA. Później dostajemy numer If only you need a..., który wg wkładki albumu, inspirowany jest dokonaniami Unida. Ja jednak celowałbym w brzmienie kawałka Muezli Slo Burn, innej kapeli Johna Garcii. Skoro już wiecie, czym jest inspirowany, to nie wypada wogóle pisać czy jest dobry, prawda?

Powoli zbliżamy się do końca albumu. Zostaje nam jeszcze orientalny Ubermensch. 6 minutowy kawałek, w większej części zagrany na czystej gitarze, w dodatku zaśpiewany po polsku w stylu Piotra Roguckiego z Coma. Do mnie nie przemówił absolutnie, ani muzycznie ani lirycznie. Ot, taki dowcip. Mam nadzieję.

Album kończy piekielnie ciężki riff, który prowadzi kawałek Fucking everything aż do wyjścia płyty w postaci Endless storm...tylko czysta gitara, przestrzeń, nagrzany od Czerwonego Słońca piasek i wiatr.
Dlaczego to dla mnie ciężka recenzja? Bo Dawn of the Burning Sun postawiło mnie do kąta i nie wiem czy udało mi się zachować obiektywizm. To kawałek piekielnie dobrego stoner rocka, na naprawdę światowym poziomie. Ale żeby nie było, że tylko chwalę.
Nie podoba mi się produkcja i brzmienie perkusji. Album dużo na tym traci. Może dlatego że produkował go członek kapeli, perkusista Kamil Ziółkowski? Tego nie wiem, ale talerze na albumie są za głośne, za długo wybrzmiewają. Szczególnie hi-hat. Wiem że ta muzyka ma być głośna, te talerze mają brzęczeć, ale tu jest to zdecydowanie przesadzone. Nawet w stonerze te talerze są z tyłu, a nie na pierwszym planie. Tyle z narzekania na album. Prawdą jest to, że na sierpień 2009 to jeden z lepszych albumów stonerowych tego rocku. Na świecie.

czytaj dalej »

środa, 29 lipca 2009

Hunter Fest - oświadczenie organizatora



Na stronie Hunter Festu pojawiło się oficjalne oświadczenie organizatora, Arka Michalskiego, który wyjaśnia wszystkie kulisy niedociągnięć i kłopotów jakie miały miejsce przy organizacji VI i ostatniej już edycji tego szczycieńskiego festiwalu.


VI i ostatnia edycja Hunter Fest dobiegła końca.
Dziś wyjechały ostatnie elementy sceny i ogrodzenia.

Hunter Fest 2009 to edycja w atmosferze skandalu, pełna złych emocji, co prawda zakończona występem głównej gwiazdy Motorhead, ale jako całość zakończona niezgodnie z planem i naszymi założeniami…

Od samego początku Fest był bardzo dobrze zaplanowany i pomyślany od strony organizacyjnej. Zgodnie z podpisanymi kontraktami niektóre zespoły już na miesiąc przed imprezą były opłacone w 100%, a z innymi były umówione płatności w późniejszych terminach tak, jak to stanowiły zawarte umowy. Pieniądze były przygotowane.

Niestety na dzień przed festiwalem powstała niekomfortowa sytuacja. Właściciele niektórych firm kooperujących przy festiwalu, pomimo wcześniej podpisanych umów, nagle zażądały 100% zapłaty za swoje usługi. Rozpoczęły demontaż zbudowanej infrastruktury festiwalowej m.in. sceny, sanitariatów, garderób. Stanęliśmy przed trudnym wyborem czy poddać się tym naciskom i odwołać festiwal, a następnie dochodzić swych praw w sądzie, czy też spełnić żądania z pieniędzy przygotowanych na opłacenie zespołów. Krótko mówiąc był to wybór czy Fest w ogóle się odbędzie, czy nie.

Z szacunku do fanów, którzy zaczęli już przyjeżdżać na festiwal podjęliśmy decyzję o opłaceniu firm kooperujących. Niestety było zbyt mało czasu, aby zorganizować środki na spełnienie roszczeń wszystkich i jednocześnie było zbyt mało czasu na przywrócenie infrastruktury imprezy tak, aby spełnić zapotrzebowanie techniczne zespołów zagranicznych. Do tego doszło jeszcze zamieszanie medialne. Pojawiły się nieprawdziwe informacje o całkowitym odwołaniu Festu. Jedna z publicznych stacji TV podała nawet, że Motorhead nie wystąpił mimo, że na scenie w Szymanach wykonywali już drugi utwór…

Być może do takiej sytuacji by nie doszło, gdyby festiwal był wspierany przez sponsora strategicznego, który zapewniałby stabilność finansową imprezie. Niestety festiwal nigdy nie pozyskał takiego wsparcia ze względu na to, że idea i jego nazwa promuje przede wszystkim zespół Hunter. Tym bardziej nie zrozumiałe jest zachowanie wyżej wymienionego zespołu, który w całym tym zamieszaniu zamiast wesprzeć fest odwrócił się od niego.

A ja, jako organizator festiwalu i do niedawna manager zespołu Hunter chcę wyrazić swój głęboki żal. Czuję się zdradzony i oszukany przez ludzi, którym poświeciłem ostatnie kilka lat życia. Wsadzili mi przysłowiowy nóż w plecy a spodziewałem się wsparcia i pomocy z ich strony. Ich decyzja pogrążyła i zniesławiła mnie oraz całą moją najbliższą rodzinę.

Na zakończenie chcielibyśmy przeprosić publiczność festiwalową za to, że nie udało się przeprowadzić wszystkich koncertów zgodnie z planem. Jednocześnie pragniemy Wam podziękować, bo pomimo tak wielkiego zamieszania pozostaliście z nami tworząc magiczną atmosferę i bawiliście się do końca. Dziękujemy Wam za 6 lat rock’and rollowych wrażeń.

Bardzo dziękujemy także osobom i firmom, bez których ta edycja byłaby nie możliwa i dzięki którym fest dojechał do końca: Mieczysławowi Cherubińskiemu i Zbigniewowi Kuczyńskiemu, Rockmetalshop.pl, Craftman, Armex, Unigreg, Good Music Production, The Agency Group Ltd. oraz Zarządowi Spółki Porty Lotnicze Mazury a w szczególności Członkom Rady Nadzorczej Panu Remigiuszowi Kobierskiemu z PPL Warszawa i Panu Grzegorzowi Tumelisowi.

Ponadto dziękujemy Tomkowi Mikicie z Tygodnika Szczytno, MDK-owi w Szczytnie a w szczególności Andrzejowi Maternie i Panu Dyrektorowi Piotrowi Filipowiczowi za nieocenioną pomoc oraz Urzędowi Miejskiemu w Szczytnie i Pani Burmistrz Danucie Górskiej, Panu Wójtowi Sławomirowi Wojciechowskiemu oraz Panu Mariuszowi Drężek z Urzędu Gminy w Szczytnie.

Dziękujemy także za profesjonalne zabezpieczenie imprezy Policji z KPP w Szczytnie, Ochotniczej Straży Pożarnej Gminy Szczytno, Państwowej Straży Pożarnej w Szczytnie oraz ZOZ w Szczytnie z Panem Markiem Michniewiczem na czele.

Z poważaniem,
Arek Michalski
A&M Agency



czytaj dalej »

Jello Biafra and the Guantanamo School of Medicine


Jello Biafra, wokalista i jeden z założycieli legendarnej punkowej grupy Dead Kennedys, zdradza informacje na temat swojego nowego projektu muzycznego.

Jello Biafra and the Guantanamo School of Medicine, bo taką nazwę nosi wspomniany projekt, to nic innego jak kolejna z supergrup muzycznych, która zrzesza członków popularnych zespołów, dobrze znanych w gitarowym światku. Oprócz Jello B., w skład zespołu wchodzą również: Kimo Ball (którego można usłyszeć w Freak Accident), Billy Gould (znany z Faith No More), Ralph Spight (Victims Family) oraz Jon Weiss.

Grupa planuje wydać debiutancki album już 20 października pod szyldem wytwórni Alternative Tentacles. Wydawnictwa należy spodziewać się pod tytułem The Audacity of Hype.

Muzycznej zapowiedzi zbliżającego się albumu można posłuchać na myspace zespołu pod tym adresem. Ciekawym, którzy chcą posłuchać w jaki sposób o swoim projekcie wypowiada się człowiek, który powołał go do życia, polecam obejrzeć: video.

czytaj dalej »

Ice "Bad Blood"



Do muzyki z reguły podchodzę bardziej emocjonalnie niż intelektualnie. Jednak po którymś przesłuchaniu albumu „Bad Blood” duetu Kevin Martin - Justin Broadrick natchnęło mnie na pewne przemyślenia. Zastanowiłem się mianowicie – co sprawia, że dany album mi się podoba, bądź czego poszukuję w muzyce. Po stworzeniu ogromnej listy wzorców zdecydowałem się na jeden najważniejszy punkt – możliwość wejścia w wykreowane przez muzyków światy. Nieważne, czy są to mroczne krainy i miasta zdołowanych post-metalowców, buntowniczy świat punków, czy też bezkresne ambientowe pustkowia. Ważne jest to, że mam możliwość wejścia w umysły ludzi, którzy stworzyli dany album. Bardzo rzadko zdarza się, że płyta pochłania, wsysa nas całkowicie; że przeżywamy przy niej pewien odlot. A taki właśnie jest „Bad Blood”.

„Bad Blood” jest drugim i jednocześnie ostatni długograjem duetu Martin – Broadrick pod szyldem Ice. Mimo tego, że obecnie większą popularność zdobył inny, (na ostatnich płytach zbliżający się stylistycznie do ostatniego albumu Ice) projekt tych panów – Techno Animal, mimo to „Bad Blood” (choć trochę zapomniany), wciąż jest albumem rewolucyjnym. Jest to niesamowita fuzja industrialu wpadającego w noise, dziwacznego hip – hopu i wielu innych stylistyk. Tu nie ma ani jednego zbędnego dźwięku!

Jaki jest ten album? Od pierwszego utworu czujemy duszny, pełen furii, niepokojący klimat. Album momentami może się kojarzyć z muzyczną, narkotyczną wędrówką po mieście. Niesamowite rytmy, czasem wręcz plemienne. Utwór „The Snakepit” kojarzy mi się z jakimiś pogańskim obrzędem odprawianym w samym środku jakiś wielkomiejski slumsów.

Muzycy stopniują napięcie, na przemian zwalniając i przyśpieszając rytm poszczególnych utworów. Zachrypnięte wokale raperów często obdarzonych jamajskimi akcentami, tworzą niesamowity transowy i niepokojący klimat.

Czasem jest dynamicznie - jak na „Dusted” czy „X-1” (utwór ten jest jednocześnie świetnym wprowadzeniem w klimat albumu). Potem płyta zwalnia, by wejść w duszne, powolne, mroczne rytmy jak choćby na „Trapped in Three Dimensions”. Są tu też powolne i przygniatające swoim ciężarem kawałki, jak choćby najdłuższy na płycie - „A New Breed of Rat”. Aż w końcu album dochodzi do swojego potężnego, apokaliptycznego końca.

Mam problemy z kończeniem takich tekstów. Nie chcę pisać że „Bad Blood” Ice'a to pozycja obowiązkowa i że Broadrick i Martin są geniuszami, tak samo jak goście których zaprosili do współpracy, bo wydaje mi się że powiedziałem to już wcześniej. Czuję się trochę bezbronny wobec tej płyty, bo ciężko mi oddać to, co ona prezentuje słowami. I niech właśnie to posłuży wam za wystarczającą rekomendację.

czytaj dalej »

Harmonia hałasu, czyli wywiad z Echoes Of Yul



Bardzo cieszy fakt, że na naszym polskim podwórku muzycznym, zaczynają rozkwitać zespoły, które wybiegają trochę po za schematy i zapuszczają się w eksperymentalne rejony czerpiące z wielu różnych gatunków. Rozmowa z Echoes Of Yul pokazuje, że Ci ludzie naprawdę świetnie czują się w swojej muzyce, są pełni werwy, zmotywowani, mają wiele planów, a i napewno na jednej płycie się nie skończy..


Nie znalazłem zbyt wielu informacji stricte biograficznych na Wasz temat w Internecie, prócz miasta z jakiego pochodzicie. Czy na początek mógłbyś odrobinę przybliżyć naszym czytelnikom historię powstania Echoes Of Yul i przedstawić skład zespołu?

Echoes Of Yul to Michał Śliwa i Jarek Leśkiewicz. Pochodzimy z Opola, znamy się od lat, każdy ma własne projekty – ja: Zubik, Jarek: Naked On My Own. razem gramy jeszcze w projekcie Opollo. Zespół powstał trochę w kontekście bandu który prowadziłem na początku tego wieku czyli Yul (przez jedno „L”). Takie swobodne improwizowane granie oparte na elektronice, noisie i motorycznej grze perkusistów. Zawsze grali z nami metalowi perkusiści i oscylowało to tak w pół drogi między produkcjami elektronicznymi a gitarowym noisem. Zagraliśmy kilka koncertów (bardziej sludgowych), nagrałem i wyprodukowałem kilka demówek (bardziej elektronicznych) i zespół zakończył działalność w 2003 roku.

Na naszym polskim poletku muzycznym, mało jest zespołów, które eksplorują te rejony muzyczne co Wy, myślisz, że taka muzyka będzie umiała się sprzedać i dotrzeć do słuchaczy?

Jestem za dotarciem, ale czy się sprzeda? Wątpię. Niespecjalnie zaprząta mi to głowę. Trochę krępuje fakt prowadzenia tej całej autopromocji, ale robimy co się da żeby jednak z tą płytą dotrzeć chociaż jako news lub recenzja.

Myślisz, że jest zapotrzebowanie na tak niszowe granie w naszym kraju?

Kwestia zapotrzebowania jest drugorzędna. Chodzi o to, by znaleźć ujście pewnej wrażliwości, kocham niskie dronujące gitary, noisową harmonię, jeżeli ktoś podziela moje spojrzenie na muzykę to super i nie ważne czy 5 czy 500 osób się tym zainteresuje, chociaż 500 to lepsza, ale i graniczna ilość, bo tyle wytłoczyliśmy płyty;-) Jedynym problemem jest brak mediów, większość webzinów to jednak strony zajmujące się głównie promocją metalu, a my niespecjalnie pasujemy do tej przegródki więc pozostają blogspoty jak Wasz.

Jak wygląda sprawa z koncertami Echoes Of Yul? Teoretycznie jest Was tylko dwóch i organizacja takiego koncertu powinna być bardzo prosta, wszędzie się upchnięcie, nawet w najmniejszym klubie, czy jest może inaczej?

Na płycie jest wiele warstw i odegranie tego w satysfakcjonującej formie to udział minimum 4 osób, jest szansa, że na jesień zrobimy jakiś mini-tour. Nie wykluczam też bardziej kameralnych koncertów we dwóch z laptopem/samplerem. Chociaż chętnie bym poużywał na scenie syntezatorów i akordeonu, ale niestety nie jesteśmy ośmiornicami. Wiesz większość elementów na płycie które słuchacze postrzegają jako elektroniczne to preparacje akustycznych/elektrycznych instrumentów.

Jak nawiązała się Wasza współpraca z wytwórnią We Are All Pacinos? Zarówno Wy jak oni pochodzicie z jednego miasta, Opola, znaliście się już wcześniej?

WAAP to wybór z konieczności, namówieni przez naszego managera Marcina Mikzińskiego który usłyszał o naszych problemach z jedną „wytwórnią”, założyliśmy w trójkę ten label. I w sumie okazało się to w miarę nietrudne i pozbawione kruczków typu: „wytwórnia zastrzega sobie prawo do przyjęcia materiałów w terminie 360 dni od daty dostarczenia przez wykonawcę” czy utrata praw do muzyki na okres iluś tam lat. Na płycie Echoes Of Yul przerabiamy cały model pracy takiej wytwórni, i już myślimy o następnych wydawnictwach EP-ce Naked On My Own, solówce Zubika czy drugim EOY który mam nadzieję ukaże się w okolicy wiosny 2010. Myślę, że może uda się wydać coś spoza Opola, jesteśmy otwarci na propozycje współpracy i chcemy wydawać różnorodną muzykę.

Czym się konkretnie inspirujecie, czy jest to tylko i wyłącznie muzyka? Czy może macie jakieś pozamuzyczne inspiracje?

Życie, muzyka, fotografia, film, wydaje mi się, że dużo tych filmowych inspiracji słychać.

Co byście powiedzieli na zaproszenie do udziału w kolejnej edycji festiwalu Asymmetry we Wrocławiu? Myślę, że śmiało wpasowalibyście się w klimat imprezy, a i na pewno byłaby to dobra okazja do zaprezentowania się szerszej publiczności. A tak przy okazji, ktoś z Was był na tegorocznej edycji? Co sądzicie o takiej imprezie w naszym kraju?

Zajebista inicjatywa, byłem na koncercie Dalek na Asymmetry. Fajne miejsce i jestem pełen podziwu dla ogromu pracy jaki chłopaki włożyli w tą imprezę. Szkoda, że ludzie trochę nie dopisali, ale pewnie ze względu na małe zróżnicowanie stylistyczne i ogrom koncertów w tym roku. Jeżeli nas zaproszą: zagramy – to oczywiste.

Trafiłem nawet na zagraniczną recenzję Waszej płyty. Czy macie w planach współpracę z jakimiś zagranicznymi wytwórniami lub koncerty za granicami naszego kraju?

Definitywnie mamy w planach zagraniczną dystrybucję, ale tu sytuacja wygląda identycznie, szukamy dystrybucji w Polsce, szukamy za granicą, ślemy promosy do recenzji i pytania do dystrybutorni i wytwórni, pozostaje czekać…

Zauważyłem, że na Waszym profilu myspace pojawiły się jakieś nowe kompozycje, czy to oznacza, że możemy spodziewać się nowego krążka? Jeśli tak to kiedy i czy możecie powiedzieć kilka słów o nowych pomysłach?

Pierwszą płytę skończyliśmy w połowie zeszłego roku i prawie rok trwało jej wydanie.
Nowa płyta już powstaje, mamy kilkadziesiąt utworów na poziomie szkiców i demo wersji, trochę będzie się różnić od pierwszej. Debiut był z założenia minimalistyczny i odrobinę nawet pomyślany jako hołd dla inspiracji typu stary okres Earache Records, nowoorleański slomotion-core, AmRep, spacerock i Fripp/Eno, druga płyta będzie bardziej zwarta w formie i pojawi się więcej wokali, wydaje się bardziej melodyjna, gramy bardziej „live” (mamy już porejestrowane bębny ) oraz zdecydowanie bardziej liryczna, taki sadcore/4AD na amfetaminie. Oprócz tego kończymy utwory na planowany split z wrocławskim Guantanamo Party Program. I tu poriffowaliśmy najbardziej jak dotąd w kawałkach EOY – na stronie myspace można zapoznać się z demem Blackout zaplanowanym na ten split.

Czy chciałbyś przekazać naszym czytelnikom coś od siebie?

\\//_

Echoes Of Yul



czytaj dalej »

wtorek, 28 lipca 2009

Kangding Ray - Automne Fold



Niemiecka wytwórnia Raster Noton słynie z wydawania rzeczy niełatwych do słuchania: niekonwencjonalnych, eksperymentalnych, hermetycznych. Do tego jeszcze wyrafinowana, zwykle minimalistyczna estetyka towarzysząca zarówno płytom, jak i występom czy stronom internetowym wydawanych artystów – i nic dziwnego, że niektórzy nie wahają się używać wobec Raster Noton przymiotnika „snobistyczny”. Pamiętam, że gdy odsłuchiwałem jedną z płyt czołowych reprezentantów tego labelu, Ryoji Ikedy, czułem dziwne, przeszywające wibracje na całym ciele. Przeszedłem do drugiego pokoju, gdzie słyszałem już tylko jeden piszczący, ale intensywny dźwięk, od którego nabawiłem się bólu głowy. Gdy wróciłem do pokoju, przez kolejne kilkanaście minut tego szumiąco – pikającego dzieła nieprzyjemne pulsowanie w moich skroniach nasiliło się. Nie twierdzę, że była to zła płyta – Ryoji twierdzi, że w dużym stopniu skupia się na badaniu fizycznych właściwości dźwięku. Jeśli zatem tak podchodzić do tej złożonej z mikrodźwięków muzyki – okej, jest ona ciekawa. Ale, do rzeczy – dziś zajmę się inną interesującą postacią z Raster Noton.

Kangding Ray to kolejna persona z niemieckiej wytwórni, po którą sięgnąłem. Zaciekawiło mnie między innymi to, że Francuz ten jest z wykształcenia architektem i grafikiem – a wydaje mi się, że może to w pewnym stopniu wpływać na podejście artysty do malowania dźwiękowych pejzaży.

„Automne Fold” okazała się płytą łatwiej przyswajalną od twórczości Ikedy: zero bólu głowy, zero chęci przełączenia na kolejny utwór. Zamiast tego charakterystyczne brzmienie, które na swój sposób można określić jako ciepłe, choć muzyka Kangding Ray do wesołych nie należy. Przywodzi raczej na myśl niegasnące metropolie-molochy, z ich smutkiem i samotnością wypełzającymi po zmroku na gęstą siatkę ulic. Francuz balansuje między precyzyjnymi glitchami („Downshifters”), a głębszym, pulsującym beatem jak np. w „A Protest Song” (gdzie dodatkowo atmosferę budują subtelne, damskie wokalizy) czy „Idle” (bardziej syntetyczne tło i kolejne trip hopowe nawiązania). Sięga do rejonów elektroakustycznych („Apnée”), ale też i zręcznie „upycha” loopy z różnych instrumentów w wielu innych utworach. Wszystko to wywołuje wrażenie przełączania się i przenikania pomiędzy muzyką analogową i cyfrową. Heckerowskie pejzaże sprzężonych szumów, „klikająca” glitchowość Jelinka, atmosfera przypominająca wczesne dokonania Tricky'ego oraz muzykę Massive Attack, a także subtelne roszady w stronę idm'u spod znaku Murcofa czy elektroakustyki: to właśnie „Automne Fold”. Płyta świeża i zgrabnie utkana, płyta, gdzie skłonność do eksperymentowania wcale nie oznacza wyczerpującej gry z uszami słuchacza.

czytaj dalej »

Nowy album Paradise Lost


Na 28 września Paradise Lost zaplanowali premierę swojego kolejnego krążka, który zostanie wydany nakładem wytwórni Century Media Records. Album zatytułowany będzie "Faith Divides Us, Death Unites Us".

Wraz z początkiem lutego zespół wszedł do studia "Fascination Street" w Örebro w Szwecji, aby nagrać nowy materiał. Za brzmienie płyty odpowiedzialny jest Jens Bogren kojarzony ze współpracy z m.in Katatonią czy Opeth.

"Skłaniamy się ku nawet jeszcze cięższemu brzmieniu, nawet bardziej niż ostatnio. Nasza muzyka może mieć różne odcienie, ale zawsze będzie mroczna, i nowy album nie będzie tu wyjątkiem. Dążymy do stworzenia największego, współczesnego albumu gothicmetalowego, i dla mnie nie ma to nic wspólnego z powszechnie panującym dziś trendem w stylu amorów i róż. To powinna być muzyka, którą można zabić" - mówi wokalista Nick Holmes.

Dodatkowo wyjaśnia również ogólną koncepcję płyty: "Faith Divides Us, Death Unites Us" to pewna odpowiedź na pytania, które dręczyły nas podczas powstawania tej płyty. To bardzo osobisty materiał... Na świecie jest tak wiele konfliktów, których przyczyną coraz częściej są różnice na tle religijnym. Przecież wszyscy jesteśmy z krwi i kości! Co czyni jedną religię lepszą od drugiej, czy Bóg pozwala na to by jego stworzenie zniszczyło się samo? Ogrom waśni spowodowanych odmienną wiarą podtrzymuje mnie w kompletnym odrzuceniu istoty i wiary w Boga"

Na profilu myspace zespołu, możemy wysłuchać już dwóch utworów z nadchodzącego albumu, tj. tytułowego "Faith Divides Us Death Unites Us" oraz "As Horizons End". Znamy również okładkę, którą zaprojektował Stefan Wibbeke. Kompletna tracklista nie jest jeszcze znana, ale jak na razie wiemy, że na krążek będzie składać się około 10 utworów, a będą to m.in. "First Light", "As Horizons End", "Faith Divides Us, Death Unites Us", "Frailty", "My Last Regret".

Dyskografię Paradise Lost zamyka "In Requiem" z 2007 roku.

czytaj dalej »

Jack Daniels Overdrive - Pure Concentrated Evil


Ten powstały w 2007 roku w Katowicach band, sporo namieszał na polskiej scenie stoner rockowej. Wydany przez nich w marcu 2008 roku album Pure Concentrated Evil , zebrał sporo dobrych recenzji oraz uznanie fanów. Zespół miał też zaszczyt supportować zespół Down, na ich jedynym w 2009 roku, koncercie w Polsce. Parę występów zagrali również u boku znanego zespołu Beatallica. A co pogrywają? Stoner metal na światowym poziomie, świetnie wyprodukowany, zrobił na mnie ogromne wrażenie. Parę numerów dosłownie wyrywa z trampek. Cóż, Zło przyjechało do miasta!

Pierwszy kawałek The Art of Demolition daje przedsmak tego, co będzie działo się dalej. Świetny riff, podbijany przez świetną grę sekcji (Maciej „Luksus” Rutkowski/Kuba „Oldboy” Pawlewski). Kawałek przez swoje 4 minuty nie daje wytchnienia. Cholernie ciężkie brzmienie, świetna linia wokalna refrenu i ostatnia minuta która dosłownie wgniata w ziemię najcięższym chyba riffem na płycie i krzykiem Demolition! Robi wrażenie.

Następny, trochę monotonny track to Stoned to Death. Zaczyna się ciekawie riffem, którego sam Pepper by się nie powstydził. Ale minusem jest to że praktycznie ten riff prowadzi ten kawałek od początku do końca. Jedynie ostatnie sekundy dodają whisky i ognia do pieca, pracą dwóch central i nisko nastrojonej gitary. Na plus można zaliczyć tu głos Wojtka „Susła” Kałuży. Na początku głos Wojtka wydawał mi się nieco zmanierowany, zwłaszcza w pierwszych dwóch trackach. Jakby nadrabiał wyginaniem twarzy, żeby te dźwięki lepiej brzmiały. Ale to co już robi w następnym kawałku Demonize! Wow!

Kawałek trwa 7:25 i to najdłuższy track na tej EP. Jest to również najciekawszy track pod względem wokalnych możliwości "Susła". Mamy śpiewy znane już z wcześniejszych tracków, ale jest też coś nowego. Wojtek w pewnych miejscach kawałka, wyje i łamie głos jak Serj Tankian ze świętej pamięci System of a Down! Brzmi to rewelacyjnie w połączeniu z piekielnym riffem, który prowadzi Michał „Stempel” Stemplowski. To zdecydowanie najjaśniejszy punkt tego wydawnictwa. Również dlatego, że mamy w końcu zwolnienie w środku kawałka! Robi się trochę przestrzeni, pojawia się trochę spokoju, który serwuje nam Wojtek, delikatnym zaśpiewem i reszta ekipy gra nieśpiesznie swoje. Takich zwolnień mi brakuje! Do tego piękne solo Stempla no i kawałek jest kompletny. Więcej takich zagrywek panowie!

Płytę zamyka również długi, bo 6-minutowy track Come Full Circle. Zaczyna się grą na skali bardzo orientalnej, wysokim śpiewem Wojtka, by po półtorej minuty przywalić świetnym riffem również w konwencji dalekiego wschodu. Ten kawałek niewiele na dobrą sprawę ma wspólnego ze stoner rockiem. To już po prostu metalowe łojenie! I do tego znane z Max`a Cavalera "what goes around, comes around!", świetne solo w końcówce, łojenie dwóch stóp...i album się kończy.

Pure Concentrated Evil to świetne wydawnictwo, które spokojnie można polecić każdemu fanowi stoner/metalowego grania. Panowie i Panie, pojawił się nam chyba kolejny po Black River, towar eksportowy! Zobaczymy jak kariera chłopaków z JDO będzie się dalej rozwijać. Te 4 tracki które serwują nam na debiutanckim EP, robią świetne wrażenie. Jest parę wpadek. Nudny Stoned to Death, czy śpiew "Susła", którego maniera może wkurzać po pewnym czasie. Ale to pierwsze wydawnictwo! Będzie na pewno jeszcze lepiej.

czytaj dalej »

poniedziałek, 27 lipca 2009

Night Is the New Day


Właśnie taki tytuł będzie nosić kolejny krążek Katatoni, będący następcą "The Great Cold Distance" wydanego w 2006 roku. Podobnie jak poprzedni, album zostanie wydany nakładem brytyjskiej wytwórni płytowej Peaceville Records.

Przypomnijmy tylko, że album będzie ósmym wydawnictwem w karierze zespołu, a na sklepowe strzechy trafi 19 października w Europie, natomiast w Stanach Zjednoczonych wydany zostanie niecały tydzień później, czyli 27 października. Jak na razie zespół nie ujawnił jeszcze tracklisty nadchodzącego albumu, natomiast udostępnił adres do ministrony, na której niedługo będziemy mogli podziwiać grafikę zdobiącą nowy album, poznać tracklistę i posłuchać próbek nowego materiału.

“They say every night has it’s dawn, we say night is the new day!”

Night Is The New Day

czytaj dalej »

"Hate Worldwide": zapowiedź nowej płyty Slayera


Zapowiadana nowa płyta Slayera coraz bliżej. Zapach zbliżającej sie thrashowej rzeźni zwiastuje kawałek Hate Worldwide, którego to już można odsłuchać w sieci pod tym adresem.

Utwór pochodzi z płyty World Painted Blood, która, zgodnie z zapowiedziami członków zespołu, powinna ukazać się pod koniec lata. W ramach promocji nowego krążka, zespół powinien odwiedzić również Europę.

Do tej pory dyskografię Slayera zamyka płyta Christ Illusion wydana w sierpniu 2006 roku.

czytaj dalej »

niedziela, 26 lipca 2009

"Księżyc w nowiu" i Thom Yorke



Wokalista Radiogłowych, tym razem solo, użyczy swojego talentu muzycznego do ścieżki dźwiękowej kontynuacji hitu filmowego pt. Zmierzch.


Informację o udziale Thoma Yorke'a w przygotowaniu soudtracka do Księżyca w nowiu (bo taki tytuł nosić będzie sequel wspomnianego wcześniej filmu) potwierdził reżyser rzeczonej produkcji - Chris Weitz.

Osobiście, marzę, by na scieżce dźwiękowej, znalazły się utwory artystów, których muzykę kocham ja, oraz spora część obsady filmu - stwierdził Weitz.

Ciekawostką dla fanów może być również fakt, że oprócz wokalisty Radiohead, swój udział w ścieżce dźwiękowej zaznaczą m.in. tacy artyści jak Bon Iver i Band Of Skulls.

The Eraser, ostatnie, i jak do tej pory jedyne, wydawnictwo Thoma Yorke'a ukazało się na rynku muzycznym w 2006 roku.

czytaj dalej »

Is this trip really necessary?


This remarkable, sometimes incorherent transcript ilustrates a phantasmagoria of fear, terror, grief, exaltation and finally breakdown. Its highlights have been compressed on this record to make their own disquieting points.


The time is 9.30 PM, one hour after the participants have eaten sugar cubes saturated with LSD.

We hear Brian and his fellow travellers observing their gradual transformation.

Brian's been amusing his friends by chewing on some plastic flashbulbs.

Brian's mood is gradually changing. He orders all of his friends into another room and closes the door.

He sits alone on the wooden floor, visible only by the dim light shining from the bathroom. He talks to himself.

The time is now 1 am. Brian is unable to snap his fingers and terminate the trip, which continues.

He sobs, as his joy turns to fear.

Brian's rocky journey ended twelve hours after it so innocently had begun. He was shattered by it.

This young man never had a bummer in some 33 LSD trips. Every one of them was a delight. Everything under control. He needed only to snap his fingers and down he came, any time. But on Voyage 34 he finally met himself coming down an up-staircase, and the encounter was crushing.




Tych wypowiedzi możemy posłuchać przez cały czas trwania pierwszej fazy krążka, które zostały umiejętnie wkomponowane w psychodeliczno-kosmiczne wizje Wilsona. Głównym motywem skupiającym cały album jest zagadnienie LSD (silna substancja psychoaktywna) i jej wpływ na młodych ludzi, w tym wypadku na niejakiego Briana, którego dotyczą wszystkie wypowiedzi. Teksty są fragmentami dokumentu na temat Timothiego Leary'ego i jego badań. Leary prawdopodobnie jest odpowiedzialny za rozpropagowanie w środowiskach akademickich idei zażywania LSD w celach pozamedycznych. Jest autorem książki pt. Polityka ekstazy - utopijnej wizji świata, w której ludzie pojednani za sprawą LSD wiodą "bogate życie duchowe".

To nie pierwsza płyta, na której Wilson dał ujście swemu zainteresowaniu LSD, na „On The Sudany Of Life”, również pojawiły się utwory, które nawiązywały do LSD jak np. utwór „Linton Samuel Dawson”. Pewnie wielu zacznie się zastanawiać czy Wilson kiedykolwiek doświadczył działania tego środka czy też nie, będę zapewne jednym z Was, bo nie znam odpowiedzi na to pytanie. W wywiadach zaprzeczał jakoby brał LSD. Wszystko to może wydawać się nieco dziwne, facet nagrywa płyty o narkotykach i wizjach im towarzyszących, a później przyjmuje postawę radykalnie negatywną i ostrzega cały świat jakie to zgubne w skutkach dla młodych ludzi są dragi. Ale cóż, podobnie jak muzyka Porcupine Tree, postawa Wilsona uległa zmianie, tudzież ewolucji.

Voyage 34 składa się z 4 faz. The Complete Trip to kompilacja, na której zostały zebrane utwory z wcześniejszych winylowych wydawnictw tj. Voyage 34 (Faza I i II) oraz Voyage 34: Remixes (Faza III i IV). Na album składa się blisko 70 minut muzyki, która hipnotyzuje i uzależnia. Psychodeliczne inkarnacje Wilsona możemy podziwiać na tej płycie w całej okazałości. Płyta obfituje w pejzaże dźwiękowe generowane zarówno przez syntezator jak i solówki gitarowe, których zdecydowanie nie brakuje. Właśnie, solówki, chwilę się przy nich zatrzymam. Na wczesnych dokonaniach PT Wilson zagrał solówki swojego życia, trzeba to jasno powiedzieć, nigdy później na żadnym nowym albumie (mam tutaj na myśli okres od In Absentia wzwyż) nie zagrał tak przejmujących i pełnych pasji partii solowych, faza I i II są tego najlepszymi dowodami, czysta poezja i muzyczna ekstaza, nie wspominając już nawet o takich albumach jak Up The Downstairs czy Signify, ale to już lekko wybiegłem w przyszłość. Pełne przestrzeni, uczucia, emocji i radości z grania nieograniczonej żadnym czynnikiem spowodowały, że ów solówki jeszcze przez długi czas będą rozbrzmiewać w mojej głowie i z wielką chęcią będę powracał do tej płyty.

Na krążku nie brakuje również niepokojącego, tajemniczego tła, które wypełnia dostępną przestrzeń, chciałoby się powiedzieć, kosmiczną, bo tak to wszystko brzmi. Niczym podróż w przez gwiazdy widziana z perspektywy osoby odurzonej, przepełniona jaskrawymi kolorami, które rażą po oczach i oślepiają.

Podsumowując. V34 to jeden długi, hipnotyczny, narkotyczny trip, pełen przestrzeni i swego rodzaju narkozy oddzielającej nas od świata rzeczywistego, a wprowadzającej w trans i przenoszącej w alternatywną rzeczywistość pełną rzeczy i możliwości znanych nam tylko ze snów i marzeń. Wyobraźnia nawet przez chwilę nie odpoczywa, muzyka zaspokaja wszystkie nasze zmysły, co rusz wytwarza obrazy, które ze zjawiskami przyziemnymi mają niewiele wspólnego…



Well I never think that when I'm twenty-one - I think of tomorrow or this minute...

And hope there's a tomorrow, 'cause I don't like what's going on in the world. I'm scared of that, more than drugs. I'm not afraid of them.

I'm just... I'm just scared you know?

We're told that perhaps a million Americans, most of them young people, have made the LSD experience part of their lives. Is this a social menace and a cause for alarm? I don't think so. I see nothing less than the speedy evolution of a new, indigenous religion.

I'm just... I'm just scared you know?

Everybody is... pretty uptight.

I'm just... I'm just scared you know?

The LSD religionist knows; that the temple of worship is the human body, that the shrine must be located, not in a public place, but in the privacy of your own home, and that the congregation cannot extend beyond your family and your closest friends...

...And then the paintings on the walls were dripping. You know... you could see the paint coming down like this, just like if somebody was hosing it off at the top and all the paint was running down onto the floor. And it was so pretty... they were running. Like they were melting. It was so groovy...

It was like a... it was like a massage. It was so... it was so groovy, you can't believe how groovy... it wasn't just... oh wow! You know it was like... it was like... it was like a caress. You know kind of... and you could really feel the hot and the cold. You could feel hot "hot" and cold "cold", you know and... and each little drop that came out was a different one, you know... it wasn't.. I don't think the water must mix inside. It must come out hot and cold or something, 'cos you could feel hot cold hot cold all over you. It was really groovy.

I guess... it was.. I guess the world for it is sensual... you know just.. your body just oh! It grooved.

For psychedelics are stimulators of ideas and feelings, but generally these ideas and feelings would express constructively rather than violently or destructively.

If it were possible during a riot to spray small doses of LSD from a helicopter into the air... People would soon quieten...

Is this trip really necessary?




czytaj dalej »

sobota, 25 lipca 2009

Luna Negra - Soundproof Demo EP



Ostatnio przeczytałem na jakimś myspace: Co wy w Europie wiecie o robieniu stoner rocka? Pustyń u was nie ma, słońce nie pali wam skóry, w przyczepach raczej nie mieszkacie, a urodziny urządzacie na plażach, a nie z agregatami prądotwórczymi, grając dla kojotów. Jak bardzo się ktoś pomylił. Scena stoner rockowa chociażby w Polsce, od paru lat rośnie w siłę. Nie eksportujemy tych kapel hurtem, (no może Corruption czy Black River) ale widać wyraźnie, że coś zaczyna się dziać. Świetnym na to przykładem jest sochaczewsko-warszawska Luna Negra.

Tegoroczne, wydane własnym sumptem debiutanckie EP zespołu zwane Soundproof Demo, zawiera ponad pół godziny energetycznej dawki stoner rocka na całkiem przyzwoitym poziomie. Otwierający track Tornado (skojarzenia z Unida jak najbardziej na miejscu), to jeden z jaśniejszych punktów albumu. Dynamiczny, wpadający w ucho riff plus zagrywki wysokimi nutami rodem z nieodżałowanej Karma to Burn. Nie bez kozery przywołuję skład z Zachodniej Wirginii. Luna Negra, tak jak ich koledzy z USA, nie posiadają bowiem w składzie wokalisty. W tym momencie wielu fanów muzyki desert rockowej, prawdopodobnie zakończy czytanie tej recenzji. Cóż, wasza sprawa. Nie wiecie co tracicie.
Następny track, nazwany Echo Elephant, już nie porywa tak jak otwieracz EPki, ale niesie ze sobą świetną grę sekcji a zwłaszcza perkusji za którą przesiaduje obecnie KaVa.

Później zaczyna się kosmos i olbrzymia przestrzeń, która będzie nam towarzyszyła już do końca tego wydawnictwa. Trzeci track Blue Bird to rozmarzony, intrygujący wstęp na cichutko pracującej gitarce i perkusji, który od połowy, gdy pojawia się linia basu zmusza już do miarowego tupania nóżką. Kawałek trwa bez mała 8 minut, jest bardzo space-rockowy, przywołuje skojarzenia z inną bandą z gatunku – Oresund Space Collective. Następny kawałek to najbardziej chyba znany i lubiany (wierząc recenzentom i różnym shoutbox`om) kawałek Luna Negra. Night time women. 6 minutowy, odlotowy numer, który od samego początku nie pozostawia złudzeń, że nie mamy do czynienia z kolejną kapelą z bloku wschodniego, ale graniem na naprawdę światowym poziomie. Kawałek rozpędza się, nabiera mocy, dochodzą kolejne instrumenty i melodie by w drugiej minucie uderzyć już z pełną mocą. Do tego jeszcze dodajmy bardzo ciekawe zwolnienia, przez co kawałek nabiera przestrzeni i klasycznego bluesowego feelingu. Przyjemny utwór, który zdecydowanie jest moim faworytem jeśli chodzi o ten album.

Płytę zamyka utwór Canyon Diablo, który zgodnie z moimi oczekiwaniami jest po prostu kopem w twarz dla wszystkich, którzy myśleli że w Polsce nie ma miejsca na takie granie.
Prosty, ciężki i szybki kawałek, który z fasonem zamyka album...ale jednak jest trochę nudnawy.

Podsumowując, Luna Negra i ich debiutackie Soundproof Demo, to granie na niezłym poziomie. Niestety większość z patentów wykorzystanych przez zespół, już słyszeliśmy. Lubię być zaskakiwany, a takich momentów nie było mi dane przeżyć wiele. Blue Bird jako jedyny wyrwał mnie z kapci, właśnie przez swoją nieprzewidywalność. Tornado z resztą również, ale dlatego że lubię mocne uderzenie. Mam świadomość, że scena stonerrockowa w Polsce raczkuje i mam nadzieję że patentów bardziej oryginalnych, naszych własnych, będzie coraz więcej. Cholernie wierzę w ten zespół i na pewno dorzucę swoje 100 groszy na Megatotal. Mam nadzieję że kolejne wydawnictwo, wyda już Rise Above Records. A co! Sky is the limit!

czytaj dalej »

Baroness znów w natarciu



Zapewne wszystkich fanów amerykańskiego kwartetu ucieszy informacja, że następca świetnie przyjętego debiutu wydanego 2 lata temu, ukaże się w październiku tego roku i podobnie jak poprzedni krążek, wydany zostanie nakładem Relapse Records.

Odpowiedzialny za brzmienie krążka jest John Congletonm, znany ze współpracy z takimi zespołami jak Exolsions In The Sky, This Will Destroy You czy Black Mountain. Cały materiał zarejestrowany został w TX Studios w Dallas. Dodatkowo zespół ujawnił również tracklistę nadchodzącego albumu, który jak na razie nie ma jeszcze ustalonego tytułu. Aktualnie zespół koncertuje po Ameryce Północnej dzieląc scenę z Clutch.

1. Bullhead's Psalm
2. The Sweetest Curse
3. Jake Leg
4. Steel That Sleeps the Eye
5. Swollen and Halo
6. Ogeechee Hymnal
7. A Horse Called Golgotha
8. O'er Hell And Hide
9. War, Wisdom and Rhyme
10. Blackpowder Orchard
11. The Gnashing
12. Bullhead's Lament


czytaj dalej »

piątek, 24 lipca 2009

Julee Cruise - "The Voice Of Love"



Wiem, że to, co prezentuje Julee Cruise w swoim albumie nie jest związane z muzyką, którą opisuje ten blog. Jednocześnie domyślam się, że jego czytelnicy są otwartymi osobami i dlatego zdecydowałem się na napisanie tej recenzji.
Muzyka, którą tworzy ta pani obdarzona powalającym głosem ma w sobie coś z jazzu i dream popu. Jednak ten oniryczny, mroczno – romantyczny klimat jest nie do podrobienia. Zarówno za sprawą głosu Julee, muzyki którą skomponował Angelo Badalamenti jak i tekstów autorstwa Davida Lyncha.

Słuchając albumu spacerujemy po dziwnych miejscach, klubach, w których przesiadują ludzie w teatralnych pozach. Wszystko wokół nas ma ten nierealistyczny, dziwny i senny klimat. Otacza nas dużo czerwieni, o tym samym odcieniu jaki mają kotary w filmach wymienionego już Davida Lyncha.

Julee niczym piękna nieznajoma, która istnieje tylko w snach, szepcze nam do ucha swoje piosenki. My kołyszemy się do rytmu utworów. Gdy zamkniemy oczy, widzimy kolaż intensywnych kolorów. Ta muzyka wydaje się być snem na jawie.

Jest w tej muzyce też atmosfera jakiś dziwnych i tanich klubików, otwartych tylko nocami, przesyconych dymem papierosowym, w których swój talent marnują artyści, którym coś nie wyszło.

Julee czasem świadomie ociera się o kicz, przez cały album buduje ten niepowtarzalny klimat, klimat dziwnych snów, pełen romantyzmu, jednocześnie odbiorca ma poczucie jakiejś niepewności i lęku. Taki nastrój w muzyce współczesnej udało się osiągnąć, chyba tylko Julee, a w kinematografii – Lynchowi.

Reżyser ten jest świadomie przywoływany po raz kolejny. To właśnie dzięki serialowi Twin Peaks młoda wówczas i prawdę mówiąc nie grzesząca urodą piosenkarka została usłyszana i zauważona. Udało się jej zdobyć pewną popularność. Jest to stosunkowo dziwne, bo i głos i muzyka, która pojawia się na jej albumach do chwytliwych nie należy. Może to właśnie dlatego jej muzykę zna obecnie tylko garstka zapaleńców.

Jak już pisałem stawiam na otwartość czytelnika tego bloga. I mimo że dzieło Julee Cruise niewiele ma wspólnego z muzyką prezentowaną na tym blogu, wierzę, że jej twórczość powinna zostać zauważona przez każdego kto interesuje się muzyką alternatywną ( nie lubię tego słowa, ale brak w naszym języku lepszego odpowiednika). Każdy powinien dać się ponieść tym snom, które można śnić na jawie.

czytaj dalej »

czwartek, 23 lipca 2009

Isis - The Red Sea


You were away.
When honey, when was I away?
I'm not sure. You were, though.
Away in the sea of red


Pisałem już o tym przy okazji recenzji „Mosquito Control”, ale wspomnę również tutaj bo dotyczy to obu albumów. Japonia jak zawsze została wyróżniona i dostali dwupłytowe pudełeczko, w którego skład wchodzi „Mosquito Control” poszerzone o cover Godflesh „Streetcleaner” oraz druga płyta zawierająca materiał z „The Red Sea” wzbogacona o cover „Hand Of Doom” Black Sabbath i dodatkowo poszerzona jeszcze o zawartość „Demo 1998”. Jeśli jesteśmy już przy coverze Ozzy’ego i spółki, warto wspomnieć, że utwór został zaśpiewany nie przez Turnera jak mogłoby się wydawać, tylko przez Clifforda Meyera, który przyszedł na miejsce Jaya Randalla, a wcześniej znany był z udziału w zespole The Gersh.

Zespół nie zwalnia tempa, dalej toczy się niczym masywny głaz spuszczony ze skarpy i rozbija się z wielkim hukiem. Tym razem dostaliśmy większa dawkę hałasu, za którą odpowiedzialny jest już nie Chris Mereshuck, a Jay Randall znany z grindcore’owego Agoraphobic Nosebleed. Naturalnie odpowiada on za elektronikę w 3 pierwszych utworach, bo pierwotnie „The Red Sea” to 3 utwory, reszta pochodzi z demówki, a tam w elektronice palce maczał Chris Mereschuk.

Krążek otwiera zagadkowy i hałaśliwy „Charmicarmicarmicat”, który jak tłumaczy zespół, tytuł miał swój początek w piosence zespołu The Melvins pt. „Charmicarmicat”, a dla zabawy Isis dodał do tytułu dodatkową frazę „cat”, aby wprowadzić trochę absurdalnego humoru charakterystycznego dla Melvinów. Jako inspiracje do napisania tego kawałka zespół wymieniał również Earth oraz noiseowy Bastard Noise.

Do you know how it hurts your eyes to stare at the horizon?
If you stare at the horizon long enough, all you can see is fire
The entire line of the horizon is burning
Fire is as far as the eyes can see

Utworu stanowiące macierzysty materiał „The Red Sea” wzbogacone są o dialogi pochodzące z miniserialu składającego się z trzech odcinków w reżyserii Davida Lyncha, który swego czasu emitowała stacja HBO pt. „Hotel Room”, a dokładniej z odcinka trzeciego zatytułowanego „Blackout”. Za muzykę odpowiedzialny był Angelo Badalamenti. Z kolei utwór pt. „Ochre” zawiera sample z filmu „Dead Man”, gdzie główną rolę zagrał Johnny Deep Jak pwidać Turnera często sięga po inspirację do kinematografii i całkiem zgrabnie mu to wychodzi. Natomiast jeśli chodzi o motywy pojawiające się w tematyce tekstów Isis, tym razem pojawia się motyw wodny, który w późniejszym czasie zostanie kontynuowany na „Oceanic” oraz postać żeńska, zwana często więżą, której topos będzie również kontynuowany na krążku „Celestial”.

Podsumowując. Zespół nie zmienił kierunku, poszedł ścieżką wydeptaną już na „Mosquito Control” serwując dawkę solidnego, mięsistego, pełnego miażdżących riffów grania, dodatkowo urozmaicając je samplami z filmów i po raz kolejny sporą porcją elektronicznego hałasu. Dzięki świetnym koncertom towarzyszącym promocji „Mosquito Control” i „The Red Sea”, które grali u boku takich kapel jak Cave In, Candiria oraz The Dillinger Escape Plan, zespół zyskał sporą rzeszę fanów, która murem stoi za nimi po dziś dzień. Turner powiedział wówczas w jednym z wywiadów: „Naprawdę próbujemy grać najciężej jak to możliwe, wszystko to po to być dać ludziom, którzy przyszli nas zobaczyć, czystą rozrywkę.”

czytaj dalej »

sobota, 18 lipca 2009

Mastodon style.


Do tej pory fani zespołu Mastodon mogli dumnie paradować w koszulkach swojej ulubionej kapeli. Nie było też problemem zaopatrzenie się w naszywki - chciałoby się rzec: do wyboru, do koloru, co kto lubi - od delikatnych wpinek, po ogromne ekrany.
Tym razem pora jednak na coś nowego, opatrzonego dodatkowo logiem obuwniczego giganta.

Chodzi o firmę Vans, która podpisała umowę z rzeczonym zespołem, co zaowocowało wypuszczeniem na rynek oryginalnego obuwia zdobionego okładką przedostatniej płyty panów z Mastodon - Blood Mountain . Autorem grafiki zdobiącej trampki jest znany artysta Paul Romano.

Więcej informacji na ten temat można znaleźć tu: www.vans.com/mastodon

czytaj dalej »