czwartek, 30 lipca 2009

Palm Desert - Dawn of the Burning Sun



To nie jest dla mnie łatwa recenzja. Ostatnio opisywałem Wam wydawnictwa warszawsko-sochaczewskiej Luna Negra oraz katowickiej drużyny Jack Daniels Overdrive. I byłem pozytywnie zaskoczony obiema EPkami. Aż tu nagle trafia do mnie pocztą długogrający album wrocławskiej kapeli Palm Desert. Żeby nazwać kapelę od miejsca gdzie narodził się stoner rock, trzeba być albo odważnym i głupim, albo mieć TAKIE jaja i naprawdę umieć grać. Gwarantuję Wam - to pierwsze nie wchodzi w grę.


Powstały we Wrocławiu w 2008 roku Palm Desert to kwintesencja stoner rocka. To 10 utworów, które w różnej formie mogłyby się znaleźć na Blues for the Red Sun Kyuss czy Coping with the Urban Coyote Unida. Z resztą zespół ze źródłami inspiracji się nie kryje, jak czytamy za myspace. Więc? Nie idźcie dzisiaj na browarka, tylko kupcie album, spójrzcie na okładkę z Czerwonym Słońcem, a od razu zrozumiecie o co mi chodzi!

Album otwiera instrumentalny, 2-minutowy kawałek Fallen star awakeing (czy nie powinno być "awakening"?). W tle zawodzenie wiatru, ziarenka piasku wbijają się w uszy, a gitara Piotrka Łacnego serwuje nam psychodeliczną dawkę tego, co będzie działo się za chwilę...drugi track to 10 000 miles away, który zaczyna się pracą hi-hatu i gitarą jak z 50 million year trip Kyuss. Ale to oczywiście plus. Tak naprawdę największą inspiracją dla muzyków, był zdecydowanie Kyuss. Przestrzeń którą tworzą, niesamowicie piaszczyste, brudne brzmienie które udało się uzyskać, łudząco przypomina właśnie brzmienie ekipy z...Palm Desert!

Następnie pogrywa nam chwytliwy kawałek Imagine eyes, z dynamiczną grą sekcji i ciężkim refrenem. Mnie jednak nie porwał, ze względu na swoją monotonność i prostotę. Taki trochę do radia, bo i krótki. Ale za to za chwilę...Wjeżdża Wakatan. Początek to praktycznie cover Gardenia Kyuss. Ale ja to łykam bez popitki, lubię takie bezpośrednie nawiązania. W końcu jeśli się inspirować, to tylko najlepszymi. W tym tracku, szczyt swoich wokalnych możliwości osiąga Wojtek Gałuszka. Trochę grunge`owego zaśpiewu a`la Eddie Vedder, sprawdza się tu idealnie. Generalnie, najczęściej usłyszymy Wojtka śpiewającego właśnie w tym stylu. I choć wyrosłem ze słuchania grunge, to naprawdę takie zagrywki sprawdzają się w muzyce chłopaków.

A to dopiero połowa albumu. Następny jest track tytułowy. Rozpoczyna go dźwięk zawodzącego wiatru i wyjący kojot (a może Wojtek?), oraz wpadający w ucho riff. Świetnie wykrzyczane "Dawn of the Burning Sun" w refrenie, zasługuje na uwagę. Na pewno będę jeszcze chodził parę dni i krzyczał razem z Wojtkiem tą frazę. Następny kawałek to Highway Runaway. Melodyjny, prosty kawałek z ciekawą melodią i zagrywkami prosto z QotSA. Później dostajemy numer If only you need a..., który wg wkładki albumu, inspirowany jest dokonaniami Unida. Ja jednak celowałbym w brzmienie kawałka Muezli Slo Burn, innej kapeli Johna Garcii. Skoro już wiecie, czym jest inspirowany, to nie wypada wogóle pisać czy jest dobry, prawda?

Powoli zbliżamy się do końca albumu. Zostaje nam jeszcze orientalny Ubermensch. 6 minutowy kawałek, w większej części zagrany na czystej gitarze, w dodatku zaśpiewany po polsku w stylu Piotra Roguckiego z Coma. Do mnie nie przemówił absolutnie, ani muzycznie ani lirycznie. Ot, taki dowcip. Mam nadzieję.

Album kończy piekielnie ciężki riff, który prowadzi kawałek Fucking everything aż do wyjścia płyty w postaci Endless storm...tylko czysta gitara, przestrzeń, nagrzany od Czerwonego Słońca piasek i wiatr.
Dlaczego to dla mnie ciężka recenzja? Bo Dawn of the Burning Sun postawiło mnie do kąta i nie wiem czy udało mi się zachować obiektywizm. To kawałek piekielnie dobrego stoner rocka, na naprawdę światowym poziomie. Ale żeby nie było, że tylko chwalę.
Nie podoba mi się produkcja i brzmienie perkusji. Album dużo na tym traci. Może dlatego że produkował go członek kapeli, perkusista Kamil Ziółkowski? Tego nie wiem, ale talerze na albumie są za głośne, za długo wybrzmiewają. Szczególnie hi-hat. Wiem że ta muzyka ma być głośna, te talerze mają brzęczeć, ale tu jest to zdecydowanie przesadzone. Nawet w stonerze te talerze są z tyłu, a nie na pierwszym planie. Tyle z narzekania na album. Prawdą jest to, że na sierpień 2009 to jeden z lepszych albumów stonerowych tego rocku. Na świecie.

1 komentarz:

  1. jeszcze nie sluchalem dlugograja. bylem w wawie na koncercie z pol roku temu - super wrazenia nie zrobili jakos :| ale chetnie dam szanse druga.
    kidriv

    OdpowiedzUsuń