poniedziałek, 30 listopada 2009

Koncerty Cult of Luna



Jak informuje oficjalny profil myspace Cult of Luna w lutym przyszłego roku zespół da 3 koncerty. Mają być one unikalną okazją do zobaczenia zespołu na żywo w 2010 roku.

Koncerty o których mowa to:

25 luty 2010 - Close-up båten - Stockholm-Åbo, Stockholms län
26 luty 2010 - Tavastia - Helsinki
27 luty 2010 - Lutakko - Jyväskylä

Są to jedne z niewielu, jeżeli nie jedyne koncerty jakie zespół planuje na nadchodzący rok.
Warto przypomnieć, że obecnie trwają (lub rozpoczną się wkrótce) prace nad szatą graficzną oraz miksowaniem zapowiedzianego niedawno nietypowego wydawnictwa pt. "Eviga Riket", które to będzie czymś w rodzaju audiobooka i rozwinie temat poruszony na "Eternal Kingdom" - ostatnim jak dotychczas pełnym albumie zespołu.


czytaj dalej »

Count Brent & The Maestros – Behold, the Apostles on Ice


No, czegoś takiego się nie spodziewałem. Jeszcze świeży zespół z Chicago publikuje swój debiut i od razu zaskakuje oryginalnością i pomysłem na siebie. Może mało w życiu słyszałem, nie wiem, ale to naprawdę rozłożyło mnie na łopatki szaleństwem i pozytywną energią.

Zdarza się wam, że staje taka grupka cyganów pod oknem i zaczyna okolicy tępić słuch? To skojarzenie pojawiło mi się słuchając pierwszego utworu, „the organ grinder in C#minor”. Grają niespiesznie swoje melodie, przy których butelka sama się otwiera, włos się burzy, a instrumenty mają oklejone do niemożliwości. Tutaj nawet jest coś z karuzeli oraz coś dawnego, może średniowiecznego. Brzmienie jakby specjalnie podniszczone, poprute. „Edward the song” przenosi nas w bardowsko-jarmarczne klimaty, idąca przed siebie tępo maszyna, jak ruski czołg, który nie powinien chodzić, a jednak nic go nie zatrzyma (albo raczej nie da się go zatrzymać). Tu zaszumi, tam zapiszczy, kaleczy melodię, ale to ciągle wciąga. Rewelacja. Zwróciłem uwagę na pewien dualizm tej muzyki, coś w tym jest, że z jednej strony mamy tę zabawę, radość z życia lub też radość z grania, a z drugiej jakiś ukryty aspekt prawie mistyczny (pogłębiony przez ilustracje, które zespół oferuje). Z kolei takie „in the light of the footlights (a mouth)” kojarzy się ewidentnie z co poniektórymi nagraniami Coila. To już jest ucieczka od oczywistych melodii czy też oczywistej muzyki, jeśli w dzisiejszych czasach możemy tak powiedzieć i wprowadzenie pierwiastka nastroju industrialnego. Z kolei katowanie smyczków, które ma miejsce w „bow down the walls”, może się kojarzyć chociażby z tymi bardziej szalonymi fragmentami twórczości Zorna (zachowując oczywiście umiar, Zorn to geniusz pierwszej wody). A im dalej w płytę tym spokojniej, spokojniej, spokojniej, ale wciąż ciekawie.

Zespół przedstawił dość dziwną i pokrętną notkę na swój temat. Stoi tam coś o akrobacie z Indian State Circus, właśnie Count von Brent, któremu została przedstawiona starożytna i egzotyczna muzyka pigmejskiego plemienia Al Masaqadahli z północnych gór Maroka... Mistrzowie Counta (najniżsi, najbardziej owłosieni i utalentowani z tego plemienia) dostarczyli mu płótno, na którym maluje swoje rozerwanie oraz atmosferyczne tańce dźwięku i czasu. No dobrze, niech im będzie.

He who has an ear
Let him hear
I ran down there, looked & behold,
All shaped like a mouth
& full at and end of a world, our loss!


Jestem kupiony. Może płyta nie jest zbyt równa, ale nie traktuję tego jako poważny zarzut. Podoba mi się, co ten zespół produkuje, podoba mi się ich pomysł na siebie i pewnie będę wracał do tego albumu, bo za każdym razem pojawiają się nowe (pośrednie) skojarzenia. Przyszłość winna być obiecująca.
Count Brent & The Maestros nie są jeszcze związani z żadną wytwórnią, więc Behold, the Apostles on Ice udostępnili na swojej stronie. Pozostaje polecić, to w końcu kawał świetnej muzyki.

czytaj dalej »

niedziela, 29 listopada 2009

Triptykon kończy prace nad albumem



Triptykon to szwajcarski projekt lidera Celtic Frost, Thomasa Gabriela Fischera znanego również pod pseudonimem Tom G. Warrior. Aktualnie zespół zakończył prace w studio związane z ostatecznym miksem materiału, który znajdzie się na debiutanckim "Eparistera Daimones".

Do pracy nad projektem, Fisher pozyskał perkusistę Normana Lonharda, znanego z Fear My Thoughts oraz basistkę Vanje Slajh. Album ukaże się wiosną przyszłego roku nakładem Prowling Death Records, której właścicielem jest sam Fisher. Prace nad miksem odbywały się Woodshead Studio w Niemczech i dobiegły końca ok. 2 tygodni temu. Mastering płyty, za który odpowiada Walter Schmid, odbywa się szwajcarskim studiu Oakland Recording. Fisher miał okazję poznać metody pracy Schmida przy okazji ostatniego albumu Celtic Frost "Monotheist".

"Triptykon będzie brzmieć tak bardzo podobnie do Celtic Frost, jak to tylko możliwe. Album, nad którym właśnie pracuję, widziałem pierwotnie jako następcę "Monotheist". W moim zamyśle płyta ma być bardziej mrocznym, cięższym i nieco bardziej eksperymentalnym dziełem niż "Monotheist" - komentuje Fisher.

Znamy również kilka przykładowych tytułów utworów, które znajdą się na płycie: "Prolonging", "Myopic Empire", "Among Veiled Spirits", "Sepultus", "Abyss Within My Soul", "Goetia" i "A Thousand Lies".


czytaj dalej »

Nowy album Yakuza


Amerykanie z Yakuza kilka dni temu weszli do studia aby nagrać następcę wydanego w 2007 roku albumu "Transmutations". Premiera nowego albumu planowana jest na kwiecień 2010 roku.

"Of Seismic Consequence" bo taki tytuł będzie nosił owy album zostanie wydany przez Profound Lore records. Na wiosnę przyszłego roku planowana jest trasa koncertowa po Europie, a także kilka koncertów w USA i Kanadzie. Daty zostaną ogłoszone wkrótce. Jednak już teraz wiemy, że idealną okazją do posłuchania nowego materiału amerykanów na żywo będzie ich występ na Asymmetry Festival, który to festiwal odbędzie się na przełomie kwietnia i maja przyszłego roku. Yakuza zagra dokładnie 2 maja poprzedzając występy Mouth of the Architect oraz Esoteric.

czytaj dalej »

Converge na Brutal Assault



Ogłoszono nazwy kolejnych zespołów, które wystąpią na 15-stej edycji festiwalu Brutal Assault, która to ma się odbyć w dniach od 12 do 14 sierpnia 2010 roku. Zespoły o których mowa to My Dying Bride, Hypnos i Converge.

Na dzień dzisiejszy skład festiwalu wygląda następująco:

Cannibal Corpse
Converge
Demonic Resurrection
Devin Townsend
Devourment
Diablo Swing Orchestra
Graveworm
Hypnos
My Dying Bride
Sybreed

Wkrótce mają zostać przekazane nazwy kolejnych zespołów.
Warto przypomnieć, że na tegorocznej edycji wystąpili m.in. tacy wykonawcy jak Opeth, Ulver, Immortal, Marduk, Suffocation czy Anaal Nathrakh.


czytaj dalej »

Aidan Baker – Dry


Dry jest kolejną solową płytą lidera Nadja. Nie mam nawet siły policzyć, która to już. Jednak bez kalkulowania zauważam fakt, że w tym roku nieco przystopował. Może to dobrze, nie wiem. Po tym albumie jeszcze ciężko jakikolwiek werdykt wydać.

Wiadomo, że Aidan Baker nie daje swoim fanom, wielbicielom lub wyznawcom odpocząć. Mimo wszystko. Jego solowa działalność jest przestrzenią, w której w sposób nieskrępowany może rozwijać najróżniejsze pomysły, porusza problemy, które nie dają mu spać, poszukuje nowych dźwięków, czy też nowych rozwiązań. Ogranicza go wyłącznie wyobraźnia. W ten sposób otrzymaliśmy na przykład: klimatyczne i nieco triphopowe Black Flowers Blossom (2003), zaskakująco proste i piosenkowe Songs of Flowers & Skin (2005), porywające i melancholijne The Sea Swells a Bit (2006), podejrzane i schizofreniczne Noise of Silence (2007), okołodroneowe i abstrakcyjne Exoskeleton Heart (2007). I wiele innych pasaży elektronicznych, ambientowych lub noiseowych tworów, które skierowane są do uważnego, wymagającego i cierpliwego słuchacza.

Dry odchodzi od częstej u Aidana struktury elektronicznych eksperymentów. Tutaj zostały zepchnięte one do roli tła, są czymś na kształt zagruntowanej płaszczyzny muzycznej, na której artysta będzie malował krótkimi pociągnięciami gitary akustycznej. Wyłaniający się obraz jest...abstrakcją impresjonistyczna, szarpane struny prowadzone są nieco niezrozumiałym zmysłem improwizacji. Najlepiej poddać się temu, zaufać kanadyjskiemu demiurgowi. Pierwsze utwory zlewają się ze sobą, wpadają na siebie. W „strum stress” dzieje się to, co opisałem wyżej, w kolejnym „oval oral” dźwięki stają się bardziej egzotyczne, następne „the sea swells crackles like a honeybee” jest chwilą oddechu przed „explosions” rozwijającym tę formułę i zamykającym pewien etap na tej płycie. „Pale pole” wydaje się być badaniem narodzin dźwięku, zabawą strunami, a jednocześnie krokiem w stronę jakichś form tworzonych za pomocą steel drums. Nie jestem ekspertem w tych dźwiękach, lecz podejrzewam, że w utworze „I am a free machine” Baker podpatrzył nieco od niejakiego Z’EVa poruszającego się gdzieś między etnicznymi brzmieniami a odpadkami przemysłowymi.

Ciekawy album, słuchałem go z nieskrywaną przyjemnością. Mój entuzjazm może być nieco zaskakujący dla osób nie znających muzycznej koncepcji Aidana Bakera. W końcu nie mamy tu do czynienia z dziełem chwytliwym, przełomowym w powszechnym rozumieniu tych słów. Ale z pewnością wnoszącym nieco powietrza do solowej twórczości tego artysty. Może dałoby się spojrzeć na tę muzykę pod kątem muzykoterapii? To byłoby ciekawe. Tak czy inaczej, jest to album osobisty, emocjonalny, nieuchwytny, nieprzeciętny, działający na wyobraźnię...itd.
(Ciekawostka: zdjęcie wykorzystane na okładce autorstwa Leah Buckareff.)

czytaj dalej »

czwartek, 26 listopada 2009

Grammal Seizure – Mission Terminated


Niedawno pisałem, jakim przyjemnym prezentem od Grammal Seizure było Death Camps. Teraz słucham kolejnego wydawnictwa (tym razem cały album) tegoż projektu i muszę z przykrością zawiadomić, że GS zawiesiło działalność na czas nieokreślony.

Zawsze dziwiły mnie tego typu informacje w przypadku projektów jednoosobowych, zwłaszcza jeśli udostępniają swoje nagrania za darmo w sieci. Erik Stanger postanowił na czas nieokreślony przystopować tutaj, by móc bardziej skoncentrować się na innych: Nordhausen i Experiment A.D.

Mission Terminated jest pełnoprawnym LP. Dwanaście utworów (ok. 50 min.) sięgających do tradycji dawnego industrialu, z noiseowym języczkiem i wyraźnymi oznakami współczesności. Może od początku: otwierający „radio tower destruction” jest głośnym walcem, przy którym zaczynam zastanawiać się nad kondycją głośników, czy przypadkowo nie dają już razy wyciągać pewnych hałaśliwych dźwięków. Wrażenie ma być ekstremalne, nieprzyjemne dla ucha, chropowate, poza skalą, co też wzmagane jest przez głos Erika, który ginie wśród tych muzycznych wynaturzeń. Jak to w przypadku GS słychać Throbbing Gristle, który jest trwałą i nieskrywaną inspiracją (w twórczości Erika znajduje się własne wykonanie osławionego „discipline”), NON, Genocide Organ i szwedzki IRM. Drugim utworem akurat jest cover NON „total war”. Niewiele ta wersja wnosi, ale jest całkiem nieźle. „To kill” to absolutne szaleństwo, tylko dla wprawionych słuchaczy. Reszta płyty nie jest zaskoczeniem, piętrzą się jedynie kolejne formy deprawacji, defloracji, dekonstrukcji (ważny wyraz) dźwięku.

Nad tym albumem unosi się duch gniewu, agresji, rozkładu, nieprawości, nienawiści, kolejnych wojen. Całość zamyka „world war III”, który może już niewiele wnosi, ale jest taką (nie)przyjemną kropką na koniec tej noiseowej agonii. Zasadniczą rzeczą, która ma wpływ na mój odbiór, jest brzmienie. Erik Stanger nie ukrywa fascynacji złotą erą industrialu, dąży w tę stronę, ale to dzieło (mam nadzieję, że nie ostatnie) jest obciążone nowoczesnością. Oczywiste cyfrowe piętno domowego (?) zacisza unosi się nad całością, pewna syntetyczność albo i elastyczność.

Tak czy inaczej polecam Mission Terminated zaprawionym słuchaczom. Jak wyżej wspomniałem został on przez Erika umieszczony za darmo w sieci, zapoznać się z nim można tu.

czytaj dalej »

Fennesz - Black Sea



Nazwisko Fennesza nigdy nie było mi obce, przewijało się w moich oczach i uszach wiele razy, ale nigdy nie było dość silnego bodźca, który spowodowałby, abym bliżej zapoznał się z jego twórczością, w końcu jednak coś pękło. Mocno zastanawiałem się, który album wrzucić na przełamanie lodów, wybór padł na ostatnie dzieło Austriaka, czyli „Black Sea”. Jak się później okazało był to strzał w dziesiątkę.

Gdy tylko zobaczyłem okładkę „Black Sea” od razu pomyślałem, że człowiek, który tworzy takie kompozycje winien za życia doczekać się pomnika. Nie wiem czy to zdjęcie czy grafika komputerowa, ale wiem jedno, chciałbym usiąść u dołu okładki i móc gapić się na ten krajobraz godzinami. Mroźna ziemia, momentami pokryta delikatną powłoką śnieżną, gdzie nie gdzie sporadycznie pojawiające się zamarznięte kałuże. Środkiem biegnie bliżej niezidentyfikowana ścieżka, która być może była kiedyś torami kolejowymi. W oddali, za mleczną, przezroczystą kotarą widać powoli zanikające budynki. Po wysłuchaniu muzyki i dokładnej analizie obrazu zawartego na okładce, zawsze okazuje się, że całośc ze sobą idealnie współgra, a umieszczenie innego widoku byłoby pomyłką, nie inaczej jest w tym wypadku. Nie wyobrażam sobie innego obrazu, który służyłby za okładkę „Black Sea”.

Słuchając tego albumu czuję się jak synestetyk zorientowany jedynie na wszystkie odcienie z zimnej palety barw. „Black Sea” aplikuje sporą dawkę kojącego chłodu, który wylewa się z głośników. Czuję jakbym kręcił kalejdoskopem zaprogramowanym na wszystkie odcienie koloru niebieskiego od bladego przez lazurowy brzask na granacie skończywszy. Moje ciało stanowi swoisty przewodnik dla hałaśliwej, brudnej elektroniki mieszającej się z relaksującym ambientem. Album czaruje od pierwszych sekund. Elektryzujący wstęp przepełniony różnymi szumami, tajemniczymi tąpnięciami, świdrującymi, kontrolowanymi sprzężeniami i zgrzytami po chwili ustępuje miejsca oszczędnej gitarze akustycznej wspomaganej rozmytym, minimalistycznym tłem z czasem dodatkowo wzbogaconym o małe, piaszczyste ziarenka dźwięków, które zgrzytają w uszach tworząc przybrudzone muzyczne konstrukty. Moim faworytem jest „Vacuum”. Płynny, rozmarzony chłód stanowi idealny soundtrack do okładki. Podróż przez czarne morze to przeprawa zgoła inna od tej do jakiej przyzwyczaił swoich fanów Fennesz. Złożony, glitchowy "Endless Summer" nijak ma się do mroźnych noisująco – ambientowych tworów zawartych na płycie. Całość to rzecz jasna autorska robota Fennesza, jedynie w "wybuchowym i eksplozywnym" "The Colour Of Three", który z czasem gaśnie, wspomagał go australijski kompozytor Anthony Patera, którego specjalnością jest gra na pianinie i analogowych syntezatorach, natomiast "Glide", które w zgrabny sposób łączy (dark) ambient z charakterystycznym, artystycznym hałasem to efekt współpracy z Rosy Parlanem, kojarzonym z projektów Thela i Parmentier. Wrażenie robi też lekko wygładzona wersja eksperymentów Heckera w postaci wieńczącego album "Saffron Revolution".

Zwykło się mawiać, że nie należy zaczynać od ostatniego albumu jakiegokolwiek artysty, ale ja sukcesywnie staram się łamać te zasadę, która często gęsto okazuje się nic nie znaczącym mitem. Muzyka nie zna schematów, nie uznaje reguł ani obiektywnych zasad, które mają sterować gustem odbiorcy. Każdy dobiera dźwięki wg własnego gustometru, który w moim przypadku wskazał strzałką "Black Sea" i jak się okazało mroźne, arktyczne wcielenie Austriaka trafiło mnie w samo serce.



czytaj dalej »

środa, 25 listopada 2009

Khoma nagrywa swój trzeci album



Szwedzki kwintet Khoma, w którego skład wchodzą ludzie związani z Cult Of Luna oraz Refused, zapowiedział, że pracuje nad następcą wydanego nakładem Roadrunner Records w 2006 roku krążka "Second Wave".

Na początku września zespół wszedł do studia by rozpocząć prace związane z nagrywaniem materiału na album, który jak na razie, nie ma jeszcze swojego tytułu. Zespół ma przygotowanych około 20 utworów, ale nie wiadomo ile z nich trafi na płytę. Aktualnie prace powinni już dobiegać końca, gdyż zespół zapowiadał finish na późną jesień, natomiast data wydania przewidziana została na przyszły rok.

W sieci można znaleźć nagrania, które przedstawiają pracę zespołu w studio:

Film 1
Film 2

czytaj dalej »

wtorek, 24 listopada 2009

Massive Attack odkrywają karty



Który to już raz słyszymy, że Massive Attack wydają album? Nie będę nawet liczył, bo z pewnością bym się pogubił, ale tym razem to już chyba naprawdę. W końcu doczekamy się krążka, o którym głośno jest już od dobrych kilku miesięcy. Początkowo album miał się ukazać pod roboczym tytułem "Weather Underground", okazuje się jednak, że tytuł krążka będzie zupełnie inny.

Piąty album Brytyjczyków będzie nosił nazwę "Heligoland" i trafi do sprzedaży 8 lutego przyszłego roku. Nad produkcją krążka czuwał Neil Davidge. Do udziału w sesji zaproszono wielu cenionych wokalistów, w tym Damona Albarna czy stałego współpracownika zespołu - Horace'a Andy'ego. Albarn ponadto zagrał na basie w kawałkach "Flat Of The Blade" i "Splitting The Atom", natomiast w utworze "Saturday Come Slow" usłyszeć będzie można grającego na gitarze Adriana Utleya znanego z Portishead.

Tracklista:

1. Pray For Rain (feat. Tunde Adebimpe)
2. Babel (feat. Martina Topley-Bird)
3. Splitting The Atom(feat. Horace Andy)
4. Girl I Love You (feat. Horace Andy)
5. Psyche (feat. Martina Topley-Bird)
6. Flat Of The Blade(feat. Guy Garvey)
7. Paradise Circus (feat. Hope Sandoval)
8. Rush Minute
9. Saturday Come Slow (feat. Damon Albarn)
10. Atlas Air

Dyskografię zespołu zamyka wydany w 2003 roku "100th Window".

czytaj dalej »

Today Is The Day "In The Eyes Of God"


Ponoć styl Today Is The Day powstał, gdy Steve Austin – dusza, mózg i serce zespołu – wkurwił się pewnego dnia na rodziców, zszedł do piwnicy, włączył gitarę możliwie najgłośniej i grając na niej, jednocześnie wrzeszczał do sufitu: „Pierdolę Was!”

„In The Eyes Of God” przedstawia ów styl już dopracowany, w stadium, które podobało mi się najbardziej. Muzyka Austina wyszła gdzieś z ducha hard core’a, nabierając kształtów nosie rock’owych. Zresztą pierwsze trzy płyty wydane zostały przez Amphetamine Reptile – labela specjalizującego się w tym gatunku (pod skrzydłem AR ponadto nagrywał m.in. Helmet). Z płyty na płytę wkurzony Steve urozmaicał swoje dźwięki nowymi składnikami. Na „In The Eyes...” styl zespołu został wzbogacony o elementy grindcore’a. Dodać do tego Brann’a Dailor’a za perkusję (dziś Mastodon) i mamy album – w moim odbiorze – niemal doskonały.

Dla jednych Steve Austin jest szaleńcem i pojebem, dla innych nawet geniuszem. Dla mnie jest nimi wszystkimi na raz. Chryste! Jak ta płyta się zaczyna! Utwór tytułowy to jeden z najlepszych pierwszych kawałków w moim mniemaniu. Krótki fragment pewnego filmu dokumentalnego, stłumione gitary, bębny Dailor’a budują napięcie i miazga. Krzywa, wykrzyczana, obłędna melodia, ściana dźwięku. Słuchać maksymalnie głośno! Dalej wściekły grindowy blast. Boli. Austin daje upust swemu szaleństwu, Dailor na swym zestawie perkusyjnym wręcz lata (genialny pałker – bardzo jazzowy jak na rockowca). I tak jest do końca tego longplaya. Szaleństwo, zgrzyty, piski, hałas, nieludzkie wrzaski Austina, czy też dziwaczne melodie i gdzieś ulatująca czarnomagiczna aura. A wszystko za pomocą głosu, gitary, perkusji, basu Bill’a Kelliher’a i stylowych sampli. O tekstach Steve’a nie ma co się nawet rozwodzić. Bełkot człowieka, który ma nierówno pod sufitem. Przytoczę może jeden – mój ulubiony – tytuł: „The Russian Child Porn Ballet”.

Sztuka? Bezsprzecznie, przez duże „S”! W końcu wzburza emocje i to cały wulkan. Nie są to jednak bynajmniej emocje pozytywne. Słuchanie tej muzyki sprawia ból. Ukojenie na końcu nie przychodzi. Po kilkuminutowej noise’owej improwizacji w środkowej części „There Is No End”, Steve Austin – razem z indiański szamanami – za pomocą pomylonych dźwięków odprawia rytuał. Kończy się płyta, a słuchaczowi pozostaje niepokój.

czytaj dalej »

niedziela, 22 listopada 2009

Premiera debiutanckiej płyty Ordinary Brainwash


7 grudnia nakładem Lynx Music ukaże się debiutancka płyta Ordinary Brainwash. Jest to jednoosobowy projekt, stworzony przez niejakiego Rafała Żak, fana m.in. Porcupine Tree, w ogóle twórczości Steve’a Wilsona, czy Radiohead. Również dlatego po albumie "Disorder in my head" można spodziewać się klimatycznej muzyki z pogranicza progresywnego rocka i ambitnego popu. Dystrybucją krążka zajmie się Rock Serwis.

Album ma zawierać dziesięć kompozycji:

1. Freedom of Speech, Right to Choose
2. Insomnia
3. Solace
4. Fracture
5. Very Old Deluded Kingdom of Absolution
6. Snake
7. Chase/Execution/Sweet Agony
8. As a Floating Leaf
9. Mental Prostitution
10. Ordinary Brainwash

Preview tej płyty można posłuchać na profilu myspace artysty.

czytaj dalej »

Sunn O))) - "Monoliths & Dimensions"



Dziwne i pokrętne były losy Sunn O))). Od tribute bandu Earth, stali się klasyką i jednym z najbardziej rozpoznawalnych zespołów z szufladki drone doom. Ich muzyka stała się przedmiotem zachwytów, ale i wielu ironicznych żartów. Najnowsze dzieło można uznać za jeden z najlepszych dotychczas albumów. Jednocześnie jest to, być może, najbardziej „muzyczny” krążek duetu, którego twórczość w dużej mierze opiera się na dronowych buczeniach. A także, jak dla mnie, jest to jedna z najlepszych płyt tego roku.

Już sama lista gości, które zaprosił duet zaskakuje - mamy dobrego przyjaciela zespołu czyli charyzmatycznego Węgra - Attile Csihar'a, jego obecność znawców Sunn O))) nie powinna dziwić. Mamy też kompozytora jazzowego - Eyvind Kanga, australijskiego gitarzystę Orena Ambarchi. Usłyszymy też Dylana Carlsona z Earth i... Wenecki Chór Żeński! Nie, muzycy z Sunn O))) nie oszaleli (albo oszaleli już dawno), ponieważ mimo tak różnorodnie stylistycznie współpracowników, z płyty nie wylewa się chaos, wręcz przeciwnie specyficzny duch tej muzyki unosi się od pierwszej do ostatniej minuty.

Mnisi eksperymentują z materią drone doomu i pokazują nam nowe drogi, którymi może pójść ten gatunek, to się im chwali. A jak brzmi ten eksperyment? Pierwsze minuty płyty zaczynają się dość typowo, ciężki, rzężący, powtarzający się motyw wybrzmiewa i powoli wprowadza nas w mroczny klimat. Potem wchodzi głos Attili, a my – słuchacze przenosimy się w sam środek mistycznego, pierwotnego obrzędu, który odbywa się, zapewne, w samy środku lasu nocą. Jest krąg, może ognisko, wokół niego wyznawcy, którzy chcą „coś” przywołać... Są drzewa które w nocy wyglądają jak groteskowe i wyolbrzymione ludzkie sylwetki.

Dalej rytuał staje się coraz bardziej intensywny, nie wiemy co się dzieje i jaki cel mają ci ludzie, ale mistyczny, mroczny, szalony, jednocześnie trochę teatralny klimat pochłania nas. Chcąc nie chcąc zaczynamy w nim duchowo uczestniczyć.

W końcu ten cały obrzęd dokonuje się. W utworze „Hunting & Gathering (Cydonia)” jest już tylko czyste szaleństwo i zatracenie się w nim. Gardłowe zaśpiewy Węgra są niesamowicie intensywne, łączą się z szybkim (ja na ten gatunek) motywem gitarowym i patetycznymi motywami chóru. „Uczestnikom” tego „zgromadzenia” pozostaje już tylko zatracanie się w muzycznym obrzędzie. Jest wszechobecne szaleństwo, nie ma czasu na myślenie, rytuał osiąga apogeum. Patetyczne organy wydają się mówić nam że misterium właśnie się dokonuje.

Tak dochodzimy do ostatniego utworu - „Alice”; będącego jednocześnie hołdem dla Alice Coltrane. Już od pierwszych minut zaskakuje nas jego spokój, niespotykany w innych dziełach tego zespołu.

Szaleństwo osiągnęło apogeum, teraz musi przyjść czas wyciszenia. Powolne i jak na Sunn O))) bardzo melodyczne motywy gitarowe, łączą się nutami granymi przez orkiestrę i prowadzą nas do spokojnych smyczków i pięknego saksofonu kończącego płytę.

Trudno nie zauważyć, że do najnowszej płyty pochodzę bardzo entuzjastycznie. Wprowadza mnie ona w stan swego rodzaju intensywnego transu. Mnisi nie zawodzą, co więcej poszukują i muzycznie ewoluują. Ciekawe czy ich następne wydawnictwo pójdzie w kierunku obranym na „Monoliths & Dimensions”; czy zostaniemy znów zaskoczeni nowymi eksperymentami?

czytaj dalej »

Elm – Nemcatacoa


Elm to kolejny projekt ze słonecznej Kalifornii umieszczany w kręgach ambient, drone, muzyka psychodeliczna, shoegaze czy czego tam jeszcze nie wymyślą z klasyczną na czele. Na dodatek, pod tą nazwą ukrywa się jedna osoba, tak samo jak chociażby w przypadku zaprzyjaźnionego Darwinsbitch.

Nie wiedzieć czemu, słuchając pierwszego, tytułowego utworu poczułem się jak na dzikim zachodzie. Takim...odrobinę psychodelicznym dzikim zachodzie, który jeszcze przywoływał wspomnienia trzeciego albumu Tomahawk (Anonymous, 2007). Ambientowe pomruki, ginący w tle wokal i powolna gitara wygrywająca właśnie motywy robione pod indiańskie (w zbiorowej świadomości). W ten przyjemny sposób można spędzić pierwsze pięć minut. Następnie muzyka odpływa nieco dalej, nie rości już sobie pretensji do wnuczkowania rdzennie amerykańskim motywom. Ale pozostajemy w tych kręgach południowych klimatów, zbliżając się niekiedy wyraźnie do twórczości kultowego Earth. To dobrze mieć wartościowe wzory, a jeszcze lepiej nie kopiować ich bezmyślnie, nawet jeśli nie mamy do zaproponowania nic w połowie tak dobrego.

Nie wymieniam specjalnie konkretnych utworów, ciężko byłoby wskazać jakieś wyróżniające się. Całość jest zgrana, przyjemna dla ucha, powiedziałbym, że miejscami nawet nieśmiała i obiecująca. Trochę melodii, trochę tajemnicy, trochę przestrzeni – noc na prerii. Gdyby Jan Kounen dzisiaj chciał nakręcić swój psychodeliczny western Blueberry (2004), poleciłbym mu zapoznanie się z tym wydawnictwem.

Elm, czyli Jon Porras, zadebiutował w 2008 roku albumem o dziwnym tytule Bxogonoas. Mamy więc tu do czynienia z jeszcze niezbyt doświadczonym muzykiem, który rozwija się i będzie się rozwijał. Wiadomo, że kolejne nagrania w drodze. Z chęcią się z nimi zapoznam.

czytaj dalej »

piątek, 20 listopada 2009

Pyramids with Nadja


Oto kolejna kolaboracja w dorobku Nadja (bodajże siódma). Wybitnych Kanadyjczyków wspomaga tym razem kwintet z Teksasu – Pyramids oraz jeszcze paru zaproszonych gości. Summa summarum dostajemy Nadję mniej mroczną, dziwną i z dodatkowymi patentami.

Wpierw personalia. Bakera i Buckareff nikomu przedstawiać raczej nie trzeba. Pod Pyramids ukrywają się raczej mało znane postacie o niewiele mówiących nazwiskach jak: F. Coloccia, M. Dean, M. Kraig, R. Loren, D. William. Z gośćmi, o których wyżej wspomniałem, sprawa ma się zgoła inaczej: Simon Raymonde (Cocteau Twins, This Mortal Coil), Albin Julius (Der Blutharsch), Chris Simpson (Mineral), Colin Marston (Dysrhythmia i Behold the Arctopus), James Plotkin (Khanate, Khlyst, O.L.D.Phantomsmasher). Aż chciałoby się powiedzieć, że jeszcze wiele, wiele innych nagród do wygrania...

Pierwszy utwór, „into the silent waves”, jest właściwie najbardziej zbliżony do tego, co kanadyjski duet przedstawia samodzielnie. Zasadnicza różnica opiera się na wybieleniu (jeśli można tak powiedzieć) ich muzyki; zamiast mrokiem, emanuje ona mroźną jasnością. (Na basie Raymonde, podobnie zresztą, jak w czwartym utworze.) „Another war” działa mi zdecydowanie na nerwy. „Typowy” wstęp nie chroni przez tym, co ma się wydarzyć w okolicach piątej minuty – pianino i śpiew Simpsona (fanem nigdy nie byłem) w bardzo czystej formie, irytujący i...sam nie wiem. Niby to ładne, niby brzmi, ale można było to chyba inaczej zrobić. Nie wiem, pewnie się nie znam. Najlepszą kompozycją i jednocześnie najdłuższą jest „sound of ice and grass”. Zaczyna się od bardzo przyjemniej dźwięków pianina. Bardzo przyjemnych i bardzo smutnych. Instrument dość rzadko pojawiający się w okolicach Nadja, ale pamiętając rewelacyjne, półgodzinne „absorbed in you”, ze splitu Absorption (2005) z Methadrone, śmiem twierdzić, że powinien pojawiać się znacznie częściej. Po prawie pięciu minutach tej klawiszowej sielanki czas na to, co w drone najlepsze do tego z rozmytym, natchnionym śpiewem. Atmosfera gęstnieje, ale pozostaje w bardzo wyraźnie wyznaczonych granicach liryczności. Rozszalałe bębnienie wysuwa się na pierwszy plan, głos staje się tłem dla niego... Im dalej, tym większe szaleństwo. Utwór przytłacza swoją różnorodnością, dokładne przeanalizowanie zajęłoby sporo miejsca. Całość zamyka „an angel was heard to cry over the city of rome” z początku odsyłający w stronę Sigur Rós lub jakiegoś bliżej nieokreślonego post-post rockowego grania. Ładne zanucone fragmenty, następnie kanonada perkusyjna, a pod nią przetaczają się gitarowe pasaże. Ciekawe, ciekawe zakończenie.

Mam mieszane uczucia względem tego albumu. Początkowo podszedłem nieufnie do Nadji potraktowanej wybielaczem, sporo fragmentów mnie irytowało, ale stopniowo oswajałem się. Pozostaje takie uczucie, że tę płytę zaplanowano na wzniosłą, majestatyczną, cesarską wręcz, jakby trochę na siłę. Jest to materiał niełatwy, wymaga koncentracji i na jakąś uwagę na pewno zasługuje.

czytaj dalej »

czwartek, 19 listopada 2009

Proghma-C - Bar-do Travel



Na ten gdański twór trafiłem już dosyć długi czas temu, nie pamiętam nawet dokładnie w jaki sposób, wiem jedynie, że znalazłem się na ich myspace i bardzo zainteresowałem nutą jaką prezentowali. Z tego co kojarzę, były to wówczas dwa utwory, które spowodowały, że wziąłem Proghma–C na celownik i zacząłem bacznie śledzić informacje z nimi w roli głównej.

„Bar-do Travel” to album wielowarstwowy, gdzie ciężkie konstrukcje przeplatają się z elektroniką, krzyk idzie w parze z czystymi wokalizami, które świetnie ze sobą współgrają pomimo tego, że za wszystkie odpowiada jeden człowiek, a sekcja rytmiczna trzyma wszystko w zdecydowanych ryzach. Nie stronią od quasi-jazzowych, fusionowych zagrywek jak np. w „Kana”, rozimprowizowana solówka gitarowa, pochód basowy i napędzająca wszystko, feelingowa perkusja. Całość przechodzi w tłumiony riff, niepokojące elektroniczne tło i gitarową, oszczędną melodię. Nie brakuje również momentów stricte ambientowych jakim jest preludium do złożonego „Spiraling To Another”. Czuć, że chłopaki są głodni eksperymentów, dobrze czują się w takiej konwencji, ale pomimo całej tej „matematyczności”, płyta jest na swój sposób chwytliwa, na tyle chwytliwa, że jestem w stanie słuchać jej non-stop, bez uczucia znużenia. Jest masa ciekawych momentów na płycie, ale moim faworytem jest „Naan”, poprzedzony kolejnym, ambientowo zaaranżowanym „I can’t illuminati with You”. Gęsta, nadająca ton perkusja okraszona chłodnym, elektronicznym tłem. Kto by pomyślał, że czyste wokalizy w takiej muzyce się odnajdą, a jednak. Gibner świetnie sobie radzi za mikrofnem, zarówno zdzierając gardło jak i „aksamitnie” śpiewając, w tym kawałku robi to kapitalnie. Nie mógłbym nie wspomnieć o znakomitym „Army Of Me”, który mnie zmiażdżył i który gdyby nie podtytuł, nie miałbym bladego pojęcia, że to cover Bjork, zwyczajnie w świecie nie znam jej twórczości i rozpatruję ten kawałek jako autorski wyczyn Proghma–C.

Ostatnimi czasy bardzo popularne stało się granie stylizowane na Meshuggah, nie mówię, że to źle, bardzo się cieszę, że na naszym podwórku powstają zespoły, które szukają inspiracji w klasykach gatunku, ale dodatkowo starają się wypracować swój własny styl, który od kopiowania pomysłów jest bardzo daleki. Proghma–C z pewnością do takich należy. Z tym, że trzeba liczyć się z tym, że przyjdzie taki moment, kiedyś takie granie zacznie nudzić ze względu na swą powtarzalność. Miejmy nadzieję, że zarówno nasi rodzimy artyści jak i zagraniczni będą mieli głowę pełną pomysłów i ów szeroki gatunek nie zostanie wyeksploatowany.

„Bar-do Travel” to zdecydowanie mocna pozycja jeśli chodzi o polskie premiery w tym roku. O jakości może również świadczyć zainteresowanie ze strony Mystic Production, które ma już wyrobione markę na rynku i byle czego nie biorą. Zastanawiam się tylko czy chłopaki poradzą sobie za granicami kraju? No nie darowałbym im gdyby chociaż nie spróbowali, bo potencjał jest i to potężny. Dodatkową sympatię dla Gdańszczan, wzbudza fakt, że jakiś czas temu dowiedziałem się, że perkusista ma rodzinę w małej wiosce niedaleko mojej miejscowości, od razu robi się cieplej na sercu. A po za tym i tak mój muzyczny patriotyzm nie pozwoliłby mi przejść obojętnie obok tego albumu.


czytaj dalej »

wtorek, 17 listopada 2009

Rusza Konkurs Neuro Music 2010



Na początku maja przyszłego roku, a dokładnie w terminie 29.04 - 02.05, będzie miała miejsce druga edycja Asymmetry Festival, który znalazł w naszym kraju pokaźne grono zwolenników, a i tym razem zapowiada się, że chętnych nie zabraknie. Podobnie jak w tamtym roku, organizatorzy dają szansę młodym zespołom z kręgu dźwięków eksperymentalnych na zaprezentowanie się szerszej publiczności poprzez udział w Konkursie Neuro Music 2010.

Oświadczenie organizatora:

Jak w poprzednim roku, celem konkursu jest wyłonienie najlepszego zespołu lub solisty, który w swej twórczości przekracza granice stylistyczne, buduje własną tożsamość artystyczną, inspirując się dokonaniami zespołów awangardy metalu, rocka i elektroniki, ze szczególnym uwzględnieniem muzyki tzw. ciężkich brzmień, a jednocześnie prezentuje wysoki poziom wykonawczy. Nagrodą w konkursie jest sfinansowanie sesji nagraniowej dla zespołu oraz występ podczas Asymmetry Festival 2010 jako support jednej z gwiazd Festiwalu. W jury konkursowym zasiądą m.in. znani dziennikarze oraz muzycy. Termin składania zgłoszeń upływa 17. stycznia 2010.

Konkurs przebiega w trzech etapach. W pierwszym, spośród wszystkich nadesłanych zgłoszeń, organizatorzy konkursu wybierają zespoły, które przechodzą do następnego etapu i tym samym zostają zaprezentowane na stronie www.myspace.com/asymmetrypl. W drugim etapie konkursu, głos należy do internautów, którzy od 20. stycznia 2010 roku mogą głosować na swoich faworytów oddając maksymalnie jeden głos na jeden zespół. Pięć zespołów, które uzyskają największą ilość głosów przejdzie do finału i wystąpi na scenie ODA Firlej. W tym ostatnim etapie konkursu jury, wybierze najciekawszą prezentację, która swoim występem uświetni festiwal Asymmetry.

Konkurs jest nieodłącznym elementem programu Asymmetry Festival, który odbędzie się w dniach 29.04 - 02.05.2010.


Więcej znaczących i pomocnych szczegółów jak i wymaganych dokumentów, można znaleźć pod tym adresem.

Przypominamy, że potwierdzonymi gwiazdami drugiej edycji są: Jesu, Electric Wizard, Mouth of the Architect, Esoteric, Year of No Light, Yakuza, Tesseract, Altar of Plagues, Time to Burn, Black Shape of Nexus, Comity, Khuda oraz Helen Money.

czytaj dalej »

poniedziałek, 16 listopada 2009

Bilety na Heineken Opener Festival 2010 już dostępne



Od dziś są już dostępne bilety na Heineken Opener Festival 2010. Będzie to już dziewiąta z kolei edycja festiwalu, który odbędzie się w dniach 1–4 lipca 2010 w Gdyni na lotnisku Gdynia–Kosakowo.

Bilety można nabyć za pośrednictwem portali Ticketpro, Eventim oraz sklepu Alert Art.

Ceny karnetów przedstawiają się w sposób następujący:

do 15 stycznia
- karnet 3 dni ( 2,3,4.07.2010 ) - 260 pln,
- karnet 4 dni ( 1,2,3,4.07.2010 ) - 320 pln,
od 16 stycznia
- karnet 3 dni ( 2,3,4.07.2010 ) - 290 pln,
- karnet 4 dni ( 1,2,3,4.07.2010 ) – 350 pln,

Ceny karnetów z polem namiotowym:

do 15 stycznia
- karnet 3 dni z polem ( 2,3,4.07.2010 ) - 300 pln,
- karnet 4 dni z polem ( 1,2,3,4.07.2010 ) - 360 pln,
od 16 stycznia
- karnet 3 dni z polem ( 2,3,4.07.2010 ) - 330 pln,
- karnet 4 dni z polem ( 1,2,3,4.07.2010 ) - 390 pln,

Ceny biletów jednodniowych:

od 16 stycznia
- 01.07.2010 - 155 pln,
- 02.07.2010 - 155 pln,
- 03.07.2010 - 155 pln,
- 04.07.2010 - 155 pln

czytaj dalej »

Nowości od FlyLo!



Niedawno na profilu myspace Stevena Ellisona, ukrywającego się pod pseudonimem Flying Lotus, pojawiła się garść nowego materiału. To kilkanaście minut świeżej muzyki nie wydanej w ramach żadnej EP ani mini-albumu, po prostu ot tak.

Lotus sprezentował swoim fanom 4 nowe kawałki, w tym remix "I Feel like Dying" utworu Lil Wayne'a. Pozostałe utwory to: "Prince", "Data Entry" oraz "Lullaby". Miejmy nadzieję, że to cicha zapowiedź nowego albumu, o którym FlyLo ostatnimi czasy co nie co wspominał.

Dyskografię artysty zamyka wydany w 2008 rouku "Los Angeles".

czytaj dalej »

Treha Sektori – Sorieh


Ambientowy projekt, wrzucany również do szufladki drone (zdecydowanie na wyrost) z wyraźnym zacięciem religijnym (główne zainteresowane skierowane, jak rozumiem, w stronę semickiej mitologii). Ten francuski produkt wypuszczony w świat przez Kaosthetik Konspiration, może zaginąć w oceanie innych podobnych tworów. I nie byłaby to wielka nieuczciwość.

Jak przystało na taki gatunek – jest mroczno i właściwie tyle. Złowrogo niby próbuje być, ale nie przekonuje to. Dźwięki, które do mnie docierały pozostawiały mnie obojętnym. Nawet te nieco bardziej wzburzone głosy w otwierającym album „entori kethesnah”. Echo, brak echa, inne przeszkadzajki – niewiele, poza tym, że nie mam pojęcia, o co się tam rozchodzi temu wrzeszczącemu młodemu człowiekowi. „Tentureh” (dziwne nazwy są tu normą) zaczyna się odrobinę spokojniej (chociaż wcześniej szaleństw właściwie nie było), a po chwili koniecznie pojawia się prawie niepokojące buczenie i pojedyncze dźwięki szczątkowej melodii wygrywane na czymś. Tym razem szepty. Do tego hałasowanie w głębi jaskini. I nic. „Temneh oh sentireh” dopuszcza jakiś prawie chór, sapanie i kobiecy głos, a w drugiej części utworu niezdecydowana gitara akustyczna. Też nie przypiął, ni wypiął. Dalej właściwie dzieje się równie niewiele, chyba największym zaskoczeniem jest próba bębnienia.

Słuchając tych dźwięków przypomniałem sobie o pewnym rodzimym zespole, Sui Generis Umbra. A dokładnie o debiucie, Ater (1999), który został wydany jeszcze pod okrojonym szyldem. Coś w tych nagraniach jest wspólnego, może klimat, może bieda dźwiękowa, ale polski zespół wypadł o wiele lepiej. Warto mieć na uwadze, że to jest drugi album Francuzów, pierwszy raz muzyczną scenę próbowali zawojować w 2006 roku (Demeh Sorh Kahena). To moje skojarzenie jest absolutnie subiektywne, trochę nostalgiczne (tęsknię za SGU) i właściwie nie trzeba się nim sugerować. Na pewno Treha Sektori brakuje takiej osobowości w zespole jaką była eLL.

Wynudziłem się słuchając tej płyty. To, co miało straszyć – nie straszyło, co miało tworzyć klimat grozy – nie tworzyło, zaskakiwać – nie zaskakiwało, a głosy – mogłoby ich nawet nie być, na jedno by wyszło. Nie jest to więc najlepsza rekomendacja... Cóż, czasem tak bywa.

czytaj dalej »

sobota, 14 listopada 2009

Zapowiedź nowej płyty Slasha


Uważany za jednego z najlepszych gitarzystów na świecie Saul Hudson, bardziej znany jako Slash, niebawem wypuści na rynek swoją de facto pierwszą solową płytę (nie mylić ze Snakepit). Na razie japońscy fani mogą cieszyć się singlem wydanym specjalnie dla nich.

W skład singla Sahara wchodzą dwa utwory:
1. Sahara feat. Koshi Inaba
2. Paradise City feat. Cypress Hill & Fergie

Pierwszy utwór znajdzie się wyłącznie na japońskiej wersji LP, natomiast sam Slash poinformował fanów o pojawieniu się obu na Youtube; tu i tu.

Cypress Hill przedstawiać nie trzeba, Fergie kojarzyć można oczywiście z zespołu The Black Eyed Peas, a wokalista Koshi Inaba znany jest z japońskiego zespołu B’z (debiut w 1988) oraz kariery solowej (od 1997).

Płyta najprawdopodobniej nazywać się będzie Slash & Friends i ukaże się na początku przyszłego roku. A tych przyjaciół znany gitarzysta uzbierał wielu: Steven Adler, Teddy Andreadis, Duff McKagan i Izzy Stradlin (kojarzeni wspólną przeszłością w Guns N’ Roses) oraz takie tuzy jak: Alice Cooper, Chris Cornell, Dave Grohl, Kid Rock, Meat Loaf, Ozzy Osbourne, Iggy Pop, Ronnie Wood, Jack White, Nick Oliveri, Flea, Travis Barker, do tego wcześniej wspomni artysci i jeszcze paru innych. Produkcją zajął się Eric Valentine.
Nawet jeśli wszyscy się w końcu nie pojawią, to lista gości i tak pozostaje imponująca.

Dla zasady przypomnijmy, że ostatnim wydawnictwem Slasha był album Velvet Revolver Libertad (2007). Przyszłość zespołu po odejściu wokalisty (Scott Weiland) stoi pod znakiem zapytania, jednak muzycy pozostają optymistami.

czytaj dalej »

piątek, 13 listopada 2009

The Resonance Association – The Moment Has Passed


The Resonance Association jest zabawnym duetem prosto z Londynu. Na przyszły rok zapowiedziany jest ich trzeci album – Clarity in Darkness, a na razie zespół udostępnił epkę The Moment Has Passed, w której znajdziemy numer z zapowiedzianej płyty, trzy utwory demo i dwa dodatkowe kawałki.

Pamiętam tę kapelę jeszcze z 2006 roku, kiedy pojawiały się ich pierwsze próbki muzyczne. Na samym początku nic nie zapowiadało tego, co teraz grają. Volume One (2006) przepowiadało raczej, że będziemy mieli kolejny projekt płynący żabką w ambiencie. Chociaż cyrkowy „go until the sands of this age enslave us all” zdradzało jakieś wyraźne poczucie humory czy wręcz jajcarstwo.

Ad rem. Tytułowy „the moment has passed”, chyba najlepsza kompozycja, jest rockowo-elektroniczną zabawą z dźwiękami na przestrzeni 11tu minut. Gitara, klawisze, automat, w środku prawie pięciominutowe wyciszenie, może trochę wymuszone, różne elektroniczne buczenia. Progresywne wrażenie raczej na plus, chociaż daleko za mistrzami. „Dangerous fantasist” znajdzie się na najbliższym LP zespołu i chyba obnaża największy problem grupy. Są niby (drastyczne) zmiany tempa, werwa, chęć do grania, zespół w miarę dobrze radzi sobie z wolniejszymi partiami, jak i szybszymi. Tu akurat tych pierwszych więcej, lecz drugie są zdecydowanie ciekawsze. Brakuje jednak tej muzyce czegoś... Iskry bożej. Niby praca domowa odrobiona, dobrze przestudiowali albumy swoich ziomków, takich jak: Steven Wilson, Aphex Twin, może nawet The Future Sound of London, na siłę można usłyszeć nawet trochę sojuszniczego Reznora, ale... Nie ma tu czegoś głębszego. Właśnie, czegoś głębszego. „Unite”, „standard deviation” i „whos been thinking bad toughts” to te wyżej wspomniane dema, nie oferują nic nowego, poza gorszą jakością, a nawet przywołują na myśl antyczne gry komputerowe. „Losing the stars” to utwór w stylu klasycznego zapychacza i „sam zrobiłbyś to lepiej w domu”.

Nie wiem, nie wróżę na razie wielkiego komercyjnego sukcesu ani artystycznego przełomu panom z The Resonance Association. Te parę piosenek nie nastraja mnie zbyt optymistycznie wobec oczekiwanego albumu. Obym się mylił.
Jeśli jednak ktoś chciałby posłuchać, to znajdzie to tutaj.

czytaj dalej »

Samo - S1


Polska muzyka ekstremalna stoi na poziomie technicznym równym światowemu, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Zespoły takie jak Kobong, Neuma, Nyia (raczej nie przypadkowo powiązane z wydawnictwem Tone Industria) wyznaczyły ścieżki którymi nierzadko tytani metalu podążali kilka lat później po Polakach. Najczęściej jednak, powiedzmy sobie szczerze, nie ma kogo do tych kapel przyrównywać. W ostatnich latach pojawił się w tym szeregu kolejny przedstawiciel pokręconej, chorej, psychodelicznej i ekstremalnie ciężkiej jazdy. Panie i Panowie - SAMO.


Robert Gasperowicz, odpowiedzialny za całe zamieszanie gitarzysta znany z wcześniejszego grania w Slashing Death, założył w 2002 roku swój nowy projekt muzyczny. Do wspólnego grania zaprosił on basistę Szambo (Vader), perkusistę Gonzo (Third Degree) oraz wokalistę Piotra „Wasyla” Wasyluka (Kofeina). Tak powstał zespół SAMO. Nazwę zapożyczono od pseudonimu artysty, znanego bardziej jako Jean Michel Basquiat, którego twórczość mocno zafrapowała i zainspirowała założyciela zespołu. „Samo” jest skrótem od „same old” lub „same old shit”.

Na początku 2003 roku, zespół nagrał pierwsze demo w Studio „Selani” w Olsztynie. Podczas realizacji tych nagrań do studia zawitał perkusista Wojciech Szymański (Kobong, Neuma, Nyia), co zaowocować miało wspólną współpracą, gdyż muzyka zespołu spotkała się z wielkim uznaniem Wojtka. Nieukładające się stosunki z perkusistą Gonzo i jego odejście z zespołu przyczyniło się w konsekwencji do dołączenia Wojtka do składu SAMO. Ta zmiana mocno wpłynęła na nową jakość brzmienia i wizerunku zespołu - Wojtek Szymański nie jest typowym perkusitą... Po kolejnych roszadach do składu dołączył nowy basista Radek, który za namową kolegów dał się przekonać do obniżenia stroju gitary do granic absurdu, co wzbogaciło muzykę SAMO brzmieniowo. W nowym składzie: Robert Gasperowicz (gitara), Piotr Wasyluk (teksty/głos), Radosław Gabrycki (bas) i Wojciech Szymański (perkusja), w roku 2004 weszli do „Studio-X” i pod okiem/uchem realizatora Szymona Czecha powstało pierwsze dzieło zespołu, ochrzczone „S1”. Robert czekając ponad pół roku na zadowalający go miks, zaczął nagrywać video do jednego z utworów. W rezultacie powstały ich aż trzy, co było efektem ciszy w działalności zespołu.

Po trudnościach ze znalezieniem wydawcy dla „S1”, Robert zdecydował się na szaleńczy krok i umieścił całość materiału na stronie internetowej zespołu, skąd każdy mógł go za darmo ściągnąć. Muzyka zespołu spotkała się z ogromnym uznaniem, a wielbicieli było tak wielu, że nierzadko natłok użytkowników blokował serwer.

W ten sposób materiał ten trafił również na mój dysk. Mogę o nim powiedzieć z całą pewnością jedno: pozamiatał. Trudno mi nawet przywołać jakiś przykład, ciężko o porównanie! Nasuwa się Meshuggah, ale zaraz sam odpieram ten argument innym - jest przecież wolniej, bardziej przestrzennie, bas jest jeszcze niżej (sic!) nastrojony, jest bardzo psychodelicznie, dziwnie. Riffy są pokręcone, w metrach w których nie każdy potrafi zagrać, a przynajmniej nie sklei całej struktury za pierwszym razem. To samo robi perkusja Szymańskiego, znanego z polirytmicznych podziałów rozsadzających strukturę i jednocześnie ją scalających... Tak, to może być dobre określenie. Ta muzyka przypomina wylewającą się z przeładowanego nią wiadra smołę. Ktoś próbuje ją unieść, ale ciąży bardzo i grube jęzory substancji co chwilę wyglądają znad krawędzi. Gdyby można było kontrolować atak padaczki, to ta muzyka zapewne była by dobrą dla tego ilustracją. Podczas gdy płyta przewala się niczym połać chlupocących (skojarzenie wzięte chyba od brzmienia basu i bębnów) jęzorów smoły przez nasz umysł, jesteśmy zabierani na wycieczkę krajobrazową.

Tak sobie myślę, że jeśli inspirowaną w jakimś stopniu otoczeniem, to Lidzbark Warmińsko-Mazurski (miejsce w którym powstało SAMO) musi być dziwacznym miastem. I znów niejednoznaczność - oprócz miękkości basu i ciepłego brzmienia bębnów, ogólnej mięsistości sekcji rytmicznej, mamy do czynienia z industrialnym brzmieniem, które często przywodzi na myśl fabrykę lub wielką, bliżej niezidentyfikowaną maszynerię. Innym razem cała ta logarytmiczna struktura zostaje przecięta ostrym gitarowym riffem, bądź wypełniona ambientalą plamą dźwiękową. Bardzo ciekawie zestawiony jest z materiałem muzycznym wokal. Czasem mamy do czynienia z tak niskimi brzmieniami, że trudno usłyszeć wysokość np. basu. Mimo to głos potrafi wznosić się wtedy ponad tą podstawą i tworzyć odrębną, osadzoną mocno w brzmieniu strukturę. Ciekawy sposób łamania melodii przez Piotra Wasyluka oraz jego interpretacje tekstów są lekiem na całe zło metalu, leczą ucho zmęczone ciągłym tępym rykiem większości zespołów będących dziś "na topie" lub nazywających się "ekstremalnymi". Nie oznacza to oczywiście że jest lekko, przeciwnie, potrafi on wydrzeć się jak mało kto. Bardzo oryginalne brzmienie głosu za co należy się SAMO wielki plus.

Podsumowując - jest to wydawnictwo, które spowodowało że oniemiałem na jakiś czas i zacząłem się sporo nad tą muzyką (i muzyką w ogóle!) zastanawiać. To ewidentny plus. Poza tym dostępne jest całkowicie za darmo - wystarczy pogrzebać w sieci. Czy brakuje tu czegoś? Tak, brakuje trochę bezpieczeństwa. Dłuższe obcowanie z tą muzyką przynosi poczucie pluralizmu, wielowymiarowości i totalnego poszatkowania naszego świata i jego wymiarów w połączeniu z oderwaniem od rzeczywistości i przymusem działania na rzecz tego podziału. Powoduje poczucie zagmatwania i tego że jesteśmy skomplikowanym tworem.


www.myspace.com/samos1


Recenzja zawiera fragmenty biografii zaczerpnięte ze strony Samo na portalu Last.fm.

czytaj dalej »

czwartek, 12 listopada 2009

UNSOUND Festival 2009 - 23.10 - 25.10. Relacja



20, 21, 22... jest - 23! Odliczanie dni do tegorocznego Unsounda zakończone, w końcu, wreszcie! Dlatego gdy w noc z czwartku na piątek obudziłem się z gorączką wyrzuciłem z siebie obfity stek bluzgów; przez ostatnie pół roku byłem zupełnie nietykany przez choroby, a tutaj nagle przyszło centralne uderzenie z rejonów grypowych. Ale dobra, nie ma co się wycofywać, nie ma co się litować, jedziemy na Unsounda, by poczuć na własnej skórze najróżniejsze muzyczne formy: od arktycznych ambientów w stylu Biosphere po miażdżące z siłą armii walców drony spod znaku Sunn O))). 9.15, dworzec centralny w Warszawie, zaczynamy podróż.

Wkrótce po przyjeździe zostałem przez znajomych zaprowadzony do festiwalowego biura (?) które mieściło się w klubie Pauza. Biurem w zasadzie ciężko by to nazwać, bo wszystko miało kształt raczej undergroundowy: jakaś pani za stolikiem, stos ulotek i tego typu rzeczy - całość. Ulotki zresztą okazały się bardzo przydatne - oprócz informacji o koncertach i innych okołounsundowych eventach była też mapka, której potem wielokrotnie używałem by odnajdywać drogę, nie tylko zresztą do miejsc festiwalowych. O 14 dojechał no_nick, który to przez cały Unsound dzielnie sprawował pieczę nad fotografowaniem koncertów. Zatem, oszczędźmy opisów manewrów po krakowskim rynku i okolicach, spotykaniu znajomych z Warszawy w Empiku i przesiadywaniu w Cafe Philo - i przejdźmy do pierwszego koncertu, na jaki poszliśmy.

1) Biosphere i Stars of the Lid

Skierowaliśmy się pod kościół św. Katarzyny na Kazimierzu licząc na to, że będzie tam nieliczna grupka fanatyków... a tu proszę, ładne kilka setek ludzi. Znajomy stwierdził, że większość to i tak pozerzy, ale tak czy siak efekt zaskoczenia był. Trochę stania, w końcu weszliśmy do środka, no_nick zniknął mi gdzieś z zasięgu wzroku, usiadłem z tyłu, gdzie widać niewiele, ale chyba nie to się będzie liczyło. Z przodu, w okolicach ołtarza, ustawione coś na kształt stołu ze świecami - tam mieściła się "aparatura" dzięki której Biosphere wypełnił dźwiękami strzeliste wnętrze gotyckiego kościoła. Od początku koncertu chłonąłem muzykę Biosphere z zamkniętymi oczyma, zresztą, świece postawione obok norweskiego muzyka robiły za jedyne oświetlenie. Prawdziwe wizualizacje przesuwały się w mojej głowie, odpowiadając chropowatym teksturom, arktycznym szumom i echom z jakiś dalekich stacji badawczych; niemal czułem śnieg trzeszczący pod naporem moich stóp i krystaliczny wiatr chłoszczący moją twarz. Powietrze wydawało się czułe na każdą z dźwiękowych fal, każde z basowych drgań jakie płynęły z głośników. Niestety w czasie koncertu Norwega skoczyła mi temperatura, a zimno panujące w kościele odczuwałem bardzo dotkliwie. Przez to coraz ciężej było się skupiać na czarach, jakie odprawiał muzyk ukryty gdzieś daleko ode mnie za laptopem. Gdy występ dobiegł końca byłem zmęczony, ale w tym momencie nie można było się wycofywać.

Atmosfera stworzona przez Norwega nie zdążyła jeszcze rozproszyć się w powietrzu, gdy swój występ zaczęli Stars of the Lid z Sinfoniettą Cracovią. Parę słów wstępu i zaczęło się coś, co niełatwo ubrać w słowa: chyba po prostu trzeba powiedzieć, że koncert ten doskonale łączył harmonię i improwizację, szeroko pojętą "klasyczność" i eksperymentalizm, minimalizm i malarskie wręcz nasycenie. Muzycy wiedzieli, jak wywołać trans, jak bawić się delikatnymi niuansami, jak drążyć swoje instrumenty i wykrzesać z nich maksimum emocji. W pewnym momencie rozejrzałem się po bokach i zobaczyłem Johanna Johannsona siedzącego nieopodal. Widać było, że i jego zachwycają "koledzy po fachu". Genialne wizualizacje wyświetlane na ścianie prezbiterium - jedne z lepszych jakie zdarzyło mi się widzieć w życiu - tylko podkreślały charakter muzyki Stars of the Lid. Niestety, tak jak w przypadku Biosphere, a nawet bardziej, mój odbiór był zaburzony przez gorączkę. Tak bywa, ale i tak ciężko będzie zapomnieć koncertu duetu z Sinfoniettą: chociażby dla tych paru potężnych momentów, gdy muzyka scalała się z obrazem, tworząc jakąś meta-rzeczywistość, oddychającą i pulsującą w moich oczach, jak gdyby była prawdą.

Biosphere













Stars of the Lid (cienie Stars of the Lid)
















2) Soundproof 2 - Bass Mutations (Pavel Ambiont, 2562, Untold, Kode9 &
The Spaceape, Pole, Ikonika)


Kurwa. Zomby. Tak szedłem na koncert, bo oczekiwany przeze mnie Zomby nie przyleciał: nie wiadomo do końca dlaczego, tydzień czy dwa po Unsoundzie napisał na Twitterze, że złamał nogę i takie tam. Pachnie to mocno ściemą, a Zomby od dawna ma opinię strasznie niepewnego muzyka, który na własnych koncertach pojawia się rzadko. A szkoda, bo tak bardzo chciałem tego rave'u z "Where Were You In 92"... Na miejscu okazało się, że Manggha - czyli japońskie muzeum sztuki - jest faktycznie bardzo nowoczesnym miejscem. W materii dźwiękowej ciężko chyba byłoby znaleźć coś lepszego: sala była naprawdę fenomenalnie nagłośniona. Gdy wszedłem do Mangi (cudownie uzdrowiony za pomocą magicznego ziela) grał już pierwszy z artystów występujących tego wieczoru: Pavel Ambiont. Białorusin spełniał funkcję muzycznego tła - to co prezentował było przyjemne, ale niczym szczególnym nie zaskakujące. Być może to też kwestia pory, w jakiej przyszło mu grać. 2562 z Holandii grał jako następny. Osobiście jestem fanem tego człowieka i dla mnie jego nagrania świadczą o jego bogatej wrażliwości i wyobraźni muzycznej; prezentuje ciekawe połączenie techno i dubstepu, kładąc też akcent na wątki glitchowe czy ambientowe. Jednak set, który zaprezentował w Mandze był tylko delikatnie opleciony jego własną muzyką: szybko wyczuł, że coraz bardziej zapełniający się parkiet oczekuje czegoś bardziej tanecznego i zabrał się do rozgrzewania publiki. Było trochę minimalowo, konsekwentnie, meandrując pomiędzy kolejnymi winylami, wprowadzając co chwilę nowe motywy, aby tylko nuda nie zakradła się do sali. Przy tym wydawał się całkowicie sympatycznym facetem, który kocha, to co robi - i też dlatego był to dla mnie udany występ.

Po nim Untold. Rozgrzana już publika zawrzała jeszcze mocniej, bo zrobił to, czego po prostu było potrzeba: wkroczył na parkiet z kolejną dawką jadowitych basów i połamanych rytmów. To był jednak tylko przedsmak tego, co miało rozpocząć się zaraz... Kode9 & The Spaceape. Wszystkie oczy skierowały się na ten duet i tak naprawdę nie było wiadomo, kto jest ważniejszy; może po prostu panowie tworzą idealną symbiozę? Spaceape wkrótce wbił się z mikrofonem pomiędzy gęsty tłum i zaczęło się. Kode9 precyzyjnie aplikował swoje dźwięki i trzeba powiedzieć, że było widać w jego występie wielkie doświadczenie i umiejętność wyczucia publiczności. Raper podsycał szaleństwo, lawirując w tłumie i wystrzeliwując kolejne słowa jak z automatu. Jego niezwykła charyzma sprawiała, że parkiet z minuty na minutę coraz bardziej przypominał organizm oddychający równym, wyznaczonym przez niego rytmem. Ciężko będzie zapomnieć ogień, jaki rozpętał się na parkiecie, gdy rozbrzmiały pierwsze dźwięki "Nine Samurai", czyli jednego z utworów, które parę lat temu rozpoczęły dubstepowe szaleństwo. Niejednokrotnie stałem na przeciwko Brytyjczyka twarzą w twarz i obserwowałem pasję w jego oczach i ruchach. Inspirujące. Chwilami brakowało może głębokiej i ciężkiej atmosfery z płyt, ale i tak w funkcji rozrywkowej był to najlepszy Unsoundowy występ na jakim zdarzyło mi się być. Pod koniec prowadzenie przejął Kode9, który zrzucił na parkiet prawdziwą bombę: zabrzmiały utwory The Bug, Joker & Ginz, Joya Orbisona czy nawet Buriala, które w takich warunkach akustycznych brzmiały wprost fantastycznie. Gdy donośnie oklaskiwani panowie skończyli czułem się piekielnie zmęczony. Prawie cztery godziny tańczenia z niewielkimi przerwami na napicie się wody zrobiły swoje. Dlatego gdy przyszedł czas Pole'a najpierw poszliśmy na przystanek sprawdzić autobusy, a potem wróciliśmy i oglądaliśmy artystę zza parkietu. Porządne dub techno koiło nasze uszy po tylu chwilach spędzonych z dubstepowymi ciężarami. Ikonikę zobaczyliśmy tylko w jednym
utworze, bo po prostu byliśmy juz zbyt zmęczeni. I tak dzień Unsundowy dzień numer dwa dobiegł końca.


3) Sunn O)))

Przed samym koncertem parę momentów zdziwienia - dziwnie duża ochroniarzy uzbrojonych w pałki, zatyczki do uszu nie za darmo, jak zapowiadali organizatorzy... ale akurat nie to było najważniejsze. Weszliśmy do hali, gdzie stały już rzędy masywnych kolumn, które już wkrótce miały obciążyć słuchaczy prawdziwym dźwiękowym tsunami. W powietrzu mnóstwo dymu, który trochę gryzł w oczy. Tłum powoli kształtował się, nabierał rozmiarów i dość punktualnie na scenie pojawił się support panów z Sunn O))) - Eagle Twin. Niedźwiedziowaty bębniarz z wściekłą siłą atakujący talerze, gitarzysta i wokalista w jednym, wspierający swoje porykiwania stonerowo -dronowatym brzmieniem, które sprawnie rozgrzewało piece przed głównym występem. Niby intensywnie, ale mnie jakoś znudziło. Siła, która utrzymywała się przez cały występ Amerykanów szybko mi spowszedniała i tylko parę momentów mnie rozbudziło. Na uwagę zasługiwał pewien pan niedaleko ode mnie, dookoła którego szybko wytworzyło się kółeczko. Doznawał bowiem jak po spotkaniu z wiadrem ciężkich narkotyków i jakby to był mniej więcej trzy razy szybszy koncert... ale okej, warto się dobrze bawić, prawda? Wreszcie dochodzimy do kulminacji całego festiwalu: Sunn O))). Najpierw oczekiwanie w ciemnościach i gardłowe zaśpiewy wydobywające się z głośników oraz dym, ciągle wiszący nad sceną i uparcie wypuszczany przez maszynę. A potem zielone światło, mgła trochę słabnie, wychodzą zakapturzone postacie, dźwiękowi mnisi: Atilla Csihar, Greg Anderson i Stephen O'Malley. Już na pierwsze dotknięcia strun sala reaguje
drżeniem, ja poprawiam zatyczki i oglądam, czekając na to, jak rozwinie się ten spektakl. Na scenie dzieje się niewiele, panowie w końcu grają drone metal: to te drobne ruchy, te pojedyncze szarpnięcia mają największą siłę, rezonują przez kolejne sekundy odbijając się w głowach i kościach słuchaczy. Przez narastający ból pleców siadam, zamykam oczy. Na szczęście nie jestem sam, niektórzy nawet leżą. Częstotliwości rozbudzane przez mężczyzn są prawdziwym sonicznym masażem, działają zresztą nie tylko na każdy centymetr skóry, ale i na ubrania, które wydają się jakby rozbudzać przez tę symfonię wiercących basów. Potem Atilla styka się z mikrofonem i serwuje najróżniejsze, często teatralne dźwięki: śpiew gardłowy, skrzeki, operowy śpiew, płacz... czego tam nie było. Siedziałem do końca występu (co potem okazało się trochę głupim posunięciem, zważając na to w jakim przebraniu pojawił się w pewnym momencie Atilla), odrętwiały, trochę na przecięciu jakiegoś surrealistycznego snu i transu, ale trochę też zmęczony własnym fizycznym stanem, rozdarty. Potem nagle koniec, nagle ktoś odciął całą tę ceremonię od mojej skóry. Uczucie niedowierzania, trochę zawód, że to wszystko się skończyło, kiedy jeszcze nie zdążyłem całkowicie zapaść się w tę muzykę. Nie da się jednak określić tego inaczej niż jako rytuał. Rytuał, który ciężko było mi od razu przetrawić, dlatego po występie nie było u mnie
uczucia zachwytu, tylko swego rodzaju konsternacja. Dopiero z czasem coraz bardziej doceniam to, co panowie dokonali na scenie Teatru "Łaźnia Nowa", grając utwory ze świetnego "Monoliths and Dimensions" oraz Orakulum z poprzedzającej tę płytę EPki.

Eagle Twin












Sunn O)))





































Jak widać, Unsound oceniam jak najbardziej entuzjastycznie, choć nie udało mi się zobaczyć wszystkiego, co chciałem. Przeszkadzały mi także problemy ze zdrowiem, które trochę komplikują muzyczne doznawanie (naprawdę nikomu nie życzę takiego pecha). Doboru koncertów należy pogratulować organizatorom - można było zarówno wspaniale się zabawić, jak i po prostu wzruszyć, czy przeżyć muzyczny spektakl - jak w przypadku Sunn O))). Szeroka gama uznanych artystów, porządna organizacja (nie było prawie obsuw, a to się liczy w przypadku festiwali)... i apetyt na następny rok jest w moim przypadku ogromny. Oby do zobaczenia w 2010, Unsoundzie. Może na przykład Tim Hecker będzie w przyszłym line-upie...?

tekst: viljar
zdjęcia: no_nick

czytaj dalej »