Nazwisko Fennesza nigdy nie było mi obce, przewijało się w moich oczach i uszach wiele razy, ale nigdy nie było dość silnego bodźca, który spowodowałby, abym bliżej zapoznał się z jego twórczością, w końcu jednak coś pękło. Mocno zastanawiałem się, który album wrzucić na przełamanie lodów, wybór padł na ostatnie dzieło Austriaka, czyli „Black Sea”. Jak się później okazało był to strzał w dziesiątkę.
Gdy tylko zobaczyłem okładkę „Black Sea” od razu pomyślałem, że człowiek, który tworzy takie kompozycje winien za życia doczekać się pomnika. Nie wiem czy to zdjęcie czy grafika komputerowa, ale wiem jedno, chciałbym usiąść u dołu okładki i móc gapić się na ten krajobraz godzinami. Mroźna ziemia, momentami pokryta delikatną powłoką śnieżną, gdzie nie gdzie sporadycznie pojawiające się zamarznięte kałuże. Środkiem biegnie bliżej niezidentyfikowana ścieżka, która być może była kiedyś torami kolejowymi. W oddali, za mleczną, przezroczystą kotarą widać powoli zanikające budynki. Po wysłuchaniu muzyki i dokładnej analizie obrazu zawartego na okładce, zawsze okazuje się, że całośc ze sobą idealnie współgra, a umieszczenie innego widoku byłoby pomyłką, nie inaczej jest w tym wypadku. Nie wyobrażam sobie innego obrazu, który służyłby za okładkę „Black Sea”.
Słuchając tego albumu czuję się jak synestetyk zorientowany jedynie na wszystkie odcienie z zimnej palety barw. „Black Sea” aplikuje sporą dawkę kojącego chłodu, który wylewa się z głośników. Czuję jakbym kręcił kalejdoskopem zaprogramowanym na wszystkie odcienie koloru niebieskiego od bladego przez lazurowy brzask na granacie skończywszy. Moje ciało stanowi swoisty przewodnik dla hałaśliwej, brudnej elektroniki mieszającej się z relaksującym ambientem. Album czaruje od pierwszych sekund. Elektryzujący wstęp przepełniony różnymi szumami, tajemniczymi tąpnięciami, świdrującymi, kontrolowanymi sprzężeniami i zgrzytami po chwili ustępuje miejsca oszczędnej gitarze akustycznej wspomaganej rozmytym, minimalistycznym tłem z czasem dodatkowo wzbogaconym o małe, piaszczyste ziarenka dźwięków, które zgrzytają w uszach tworząc przybrudzone muzyczne konstrukty. Moim faworytem jest „Vacuum”. Płynny, rozmarzony chłód stanowi idealny soundtrack do okładki. Podróż przez czarne morze to przeprawa zgoła inna od tej do jakiej przyzwyczaił swoich fanów Fennesz. Złożony, glitchowy "Endless Summer" nijak ma się do mroźnych noisująco – ambientowych tworów zawartych na płycie. Całość to rzecz jasna autorska robota Fennesza, jedynie w "wybuchowym i eksplozywnym" "The Colour Of Three", który z czasem gaśnie, wspomagał go australijski kompozytor Anthony Patera, którego specjalnością jest gra na pianinie i analogowych syntezatorach, natomiast "Glide", które w zgrabny sposób łączy (dark) ambient z charakterystycznym, artystycznym hałasem to efekt współpracy z Rosy Parlanem, kojarzonym z projektów Thela i Parmentier. Wrażenie robi też lekko wygładzona wersja eksperymentów Heckera w postaci wieńczącego album "Saffron Revolution".
Zwykło się mawiać, że nie należy zaczynać od ostatniego albumu jakiegokolwiek artysty, ale ja sukcesywnie staram się łamać te zasadę, która często gęsto okazuje się nic nie znaczącym mitem. Muzyka nie zna schematów, nie uznaje reguł ani obiektywnych zasad, które mają sterować gustem odbiorcy. Każdy dobiera dźwięki wg własnego gustometru, który w moim przypadku wskazał strzałką "Black Sea" i jak się okazało mroźne, arktyczne wcielenie Austriaka trafiło mnie w samo serce.
czwartek, 26 listopada 2009
Fennesz - Black Sea
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Najlepsza płyta! Posłuchaj też Access To Arasaka, pisałem tu o nim. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuń