Elm to kolejny projekt ze słonecznej Kalifornii umieszczany w kręgach ambient, drone, muzyka psychodeliczna, shoegaze czy czego tam jeszcze nie wymyślą z klasyczną na czele. Na dodatek, pod tą nazwą ukrywa się jedna osoba, tak samo jak chociażby w przypadku zaprzyjaźnionego Darwinsbitch.
Nie wiedzieć czemu, słuchając pierwszego, tytułowego utworu poczułem się jak na dzikim zachodzie. Takim...odrobinę psychodelicznym dzikim zachodzie, który jeszcze przywoływał wspomnienia trzeciego albumu Tomahawk (Anonymous, 2007). Ambientowe pomruki, ginący w tle wokal i powolna gitara wygrywająca właśnie motywy robione pod indiańskie (w zbiorowej świadomości). W ten przyjemny sposób można spędzić pierwsze pięć minut. Następnie muzyka odpływa nieco dalej, nie rości już sobie pretensji do wnuczkowania rdzennie amerykańskim motywom. Ale pozostajemy w tych kręgach południowych klimatów, zbliżając się niekiedy wyraźnie do twórczości kultowego Earth. To dobrze mieć wartościowe wzory, a jeszcze lepiej nie kopiować ich bezmyślnie, nawet jeśli nie mamy do zaproponowania nic w połowie tak dobrego.
Nie wymieniam specjalnie konkretnych utworów, ciężko byłoby wskazać jakieś wyróżniające się. Całość jest zgrana, przyjemna dla ucha, powiedziałbym, że miejscami nawet nieśmiała i obiecująca. Trochę melodii, trochę tajemnicy, trochę przestrzeni – noc na prerii. Gdyby Jan Kounen dzisiaj chciał nakręcić swój psychodeliczny western Blueberry (2004), poleciłbym mu zapoznanie się z tym wydawnictwem.
Elm, czyli Jon Porras, zadebiutował w 2008 roku albumem o dziwnym tytule Bxogonoas. Mamy więc tu do czynienia z jeszcze niezbyt doświadczonym muzykiem, który rozwija się i będzie się rozwijał. Wiadomo, że kolejne nagrania w drodze. Z chęcią się z nimi zapoznam.
niedziela, 22 listopada 2009
Elm – Nemcatacoa
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz