piątek, 20 listopada 2009

Pyramids with Nadja


Oto kolejna kolaboracja w dorobku Nadja (bodajże siódma). Wybitnych Kanadyjczyków wspomaga tym razem kwintet z Teksasu – Pyramids oraz jeszcze paru zaproszonych gości. Summa summarum dostajemy Nadję mniej mroczną, dziwną i z dodatkowymi patentami.

Wpierw personalia. Bakera i Buckareff nikomu przedstawiać raczej nie trzeba. Pod Pyramids ukrywają się raczej mało znane postacie o niewiele mówiących nazwiskach jak: F. Coloccia, M. Dean, M. Kraig, R. Loren, D. William. Z gośćmi, o których wyżej wspomniałem, sprawa ma się zgoła inaczej: Simon Raymonde (Cocteau Twins, This Mortal Coil), Albin Julius (Der Blutharsch), Chris Simpson (Mineral), Colin Marston (Dysrhythmia i Behold the Arctopus), James Plotkin (Khanate, Khlyst, O.L.D.Phantomsmasher). Aż chciałoby się powiedzieć, że jeszcze wiele, wiele innych nagród do wygrania...

Pierwszy utwór, „into the silent waves”, jest właściwie najbardziej zbliżony do tego, co kanadyjski duet przedstawia samodzielnie. Zasadnicza różnica opiera się na wybieleniu (jeśli można tak powiedzieć) ich muzyki; zamiast mrokiem, emanuje ona mroźną jasnością. (Na basie Raymonde, podobnie zresztą, jak w czwartym utworze.) „Another war” działa mi zdecydowanie na nerwy. „Typowy” wstęp nie chroni przez tym, co ma się wydarzyć w okolicach piątej minuty – pianino i śpiew Simpsona (fanem nigdy nie byłem) w bardzo czystej formie, irytujący i...sam nie wiem. Niby to ładne, niby brzmi, ale można było to chyba inaczej zrobić. Nie wiem, pewnie się nie znam. Najlepszą kompozycją i jednocześnie najdłuższą jest „sound of ice and grass”. Zaczyna się od bardzo przyjemniej dźwięków pianina. Bardzo przyjemnych i bardzo smutnych. Instrument dość rzadko pojawiający się w okolicach Nadja, ale pamiętając rewelacyjne, półgodzinne „absorbed in you”, ze splitu Absorption (2005) z Methadrone, śmiem twierdzić, że powinien pojawiać się znacznie częściej. Po prawie pięciu minutach tej klawiszowej sielanki czas na to, co w drone najlepsze do tego z rozmytym, natchnionym śpiewem. Atmosfera gęstnieje, ale pozostaje w bardzo wyraźnie wyznaczonych granicach liryczności. Rozszalałe bębnienie wysuwa się na pierwszy plan, głos staje się tłem dla niego... Im dalej, tym większe szaleństwo. Utwór przytłacza swoją różnorodnością, dokładne przeanalizowanie zajęłoby sporo miejsca. Całość zamyka „an angel was heard to cry over the city of rome” z początku odsyłający w stronę Sigur Rós lub jakiegoś bliżej nieokreślonego post-post rockowego grania. Ładne zanucone fragmenty, następnie kanonada perkusyjna, a pod nią przetaczają się gitarowe pasaże. Ciekawe, ciekawe zakończenie.

Mam mieszane uczucia względem tego albumu. Początkowo podszedłem nieufnie do Nadji potraktowanej wybielaczem, sporo fragmentów mnie irytowało, ale stopniowo oswajałem się. Pozostaje takie uczucie, że tę płytę zaplanowano na wzniosłą, majestatyczną, cesarską wręcz, jakby trochę na siłę. Jest to materiał niełatwy, wymaga koncentracji i na jakąś uwagę na pewno zasługuje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz