czwartek, 30 lipca 2009

Fall Of Efrafa - Inlé


Muszę przyznać, że czekałem na tę płytę. Z samym zespołem spotkałem się przypadkowo. Można powiedzieć, że ich muzyka była jak postać w płaszczu, która w deszczowy dzień mija cię na chodniku, szturcha w ramię, a ty podnosisz powoli oczy, zdenerwowany, że ktoś śmie bawić się w zaczepki na t w o i m chodniku w tak p o n u r ą pogodę. Wtedy jednak wzrok trafia na kryjące się pod prochowcem ujmujące piękno, które najpierw delikatnie chwyta za rękę, tylko po to, żeby kolejnym posunięciem wbić paznokcie w dłoń, brutalnie, do krwi.


Metafora dotyczy Elil, drugiej płyty zespołu Fall Of Efrafa, będącej odpowiednio drugą częścią swoistej triady muzycznej, która wyszła spod instrumentów tego brytyjskiego kwintetu. Całość moich wypocin będzie skupiała się jednak na krążku zamykającym dźwiękową koncepcję panów z FoE.

Historia, którą trzeba opowiedzieć na temat Inlé, czyli meritum mojej recenzji, zaczyna się już przy okazji tytułu płyty. Sami autorzy znajdujących się na niej dźwięków, nie kryją swojej fascynacji twórczością Richarda Adamsa, z którego to powieści wzięła się nazwa zespołu, a kolejne muzyczne dzieła stanowią swoisty hołd dla literackiego dorobku wspomnianego artysty. Tytuł pierwszej płyty zespołu, Owsla, należało rozumieć jako wojownika-obrońcę. Elil, czyli kolejny album, to muzyczna personifikacja wroga-zabójcy. Drapieżność i metafora walki, która zaczynała się w tytułach płyt, przenosiła się do muzyki na nich zawartej. Sludge'owy trans, który obrazował wręcz teksty poszczególnych kawałków, raptem przerywała potężna ściana crustowych dźwięków. Te dwie płyty to nutowy zapis wojny, przygniatający wyciekającym zeń złem, które zarejestrowały oczy postronnego obserwatora.

Inlé to zupełnie inna historia. Kiedy opadł pył po zniszczeniu zasianym przez utwory na płytach poprzedzających, uszom słuchacza "ukazuje się"... pustka. Koncepcję trzeciego krążka najtrafniej określają sami twórcy: Inle meaning both death, and the name of a deific character within the societies beliefs.

I tego należy się spodziewać. Nie będzie szybko, nie będzie głośno, nie będzie aż tak ciężko. Crustowe zacięcie ustąpiło melancholijnemu post-metalowi. Sludge'owy trans, który przeplatał się z crustem, w tej chwili stanowi najmocniejsze z muzycznych doświadczeń na albumie, bo żadnej "przeplatanki" na Inlé nie uświadczymy. Ktoś może stwierdzić: nuda. Nic z tych rzeczy. Poszczególnych utworów słucha się jak jakiejś historii, a kiedy muzyka trafi w odpowiedni klimat, chłodny wieczór lub deszczowy dzień, z powodzeniem może sprawić, że słuchacz przestanie istnieć dla świata i pogrąży się w toni dźwięków, które zaserwują mu panowie z Fall Of Efrafa.

Nie ma sensu rozpisywać się nad poszczególnymi kawałkami, rozkładać je na czynniki pierwsze, doszukiwać się piękna i głębi basu, świetnych partii perkusji, czy patentów na podkład wokalny, który wbrew pozorom nie ogranicza się tylko do screamingu; na Inlé możemy usłyszeć również pana Alexa melorecytującego (zwracam uwagę na ostatnie momenty utworu Fu Inle), co wprowadza tylko kolejny smaczek, jakich wiele na tym krążku.

Na koniec, żeby nie było zbyt kolorowo - płyta jest dobra, ale nie stanowi rewelacji i przełomu muzycznego w klimacie. To po prostu porządna pozycja, którą fani sludge'owego i wszelkiego "post" grania powinni przesłuchać (zwłaszcza, że krążek dostępny jest za darmo, na stronie zespołu). Dać szansę wypada, tym bardziej, że prawdopodobnie Inlé będzie ostatnim dokonaniem FoE, a członkowie zespołu będą realizować się w nowych, gorszych lub lepszych, projektach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz