niedziela, 13 września 2009

Muse – The Resistance


Z Muse mam kontakt od czasów Showbiz (1999). Już dziesięć lat... Płyta nie była rewelacyjna, ale posiadała parę świetnych utworów. Po Origin of Symmetry (2001), którą oceniam najwyżej, zaczęło się kręcenie nosem. Singlowe utwory może i były dobre lub bardzo dobre – świetne, ale płyty w całości już nie przekonywały. Najnowszy album Muse tę sytuację zmienia.

Czułem pewien niepokój myśląc o nowej płycie, można nawet powiedzieć, że byłem jej niechętny. Do ostatniej, Black Holes and Revelation (2006), już prawie w ogóle nie wracałem. Spore więc było moje zaskoczenie po pierwszym odsłuchu nowego materiału. Mieszało się we mnie niedowierzanie, zadowolenie, miejscami nawet zachwyt i zaczęła rodzić się myśl, że to najlepszy materiał grupy od Origin of Symmetry. Nie ma tu drastycznego zerwania z dotychczasowym wizerunkiem zespołu, raczej rozwinięcie wcześniejszych patentów, podanie ich w formie o wiele lepszej niż miało to miejsce na dwóch ostatnich albumach.

Najważniejszą rzeczą jest tu spójność całego materiału. Absolution (2003), jak i następny krążek, nie trzymały się przysłowiowej kupy, sprawiały wrażenie zlepku przypadkowych utworów. A tu – wszystko jest na swoim miejscu, wszelkie dźwięki ze sobą współgrają. Można szukać podobieństw do utworów w przeszłości, że to brzmi jak to...tamto jak tamto...ale nie jest to autoplagiat.

Otwierający album „uprising” mógłby znaleźć się na poprzednim wydawnictwie zespołu. Nośny – to najlepsze określenie chyba. Dość prosty utwór, melodyjny z wysuniętym basem oraz różnymi dodatkami przyjemnymi dla ucha. Tytułowy „resistance” brzmi odrobinę banalnie w refrenie. To samo (w kwestii tego banału) dzieje się w „MK ultra”. „Undisclosed desires” jest przyjemnie soulujący, kunsztowny. „United states of eurasia” mocne, z momentami orientalizującymi i pod koniec z Chopinem w interpretacji Bellamy`ego. Pojawia się tu zarzut naśladowania Queena, ale nie byłbym zbyt ostry, może pewna pompatyczność charakteryzująca Muse`a, popycha ich w takie rejony. Jeśli jednak dobrze się wsłuchać w album da się również odnaleźć wpływy późnych Beatlesów. To przecież dobre wzorce. „Unnatural selection” i „MK ultra” odpowiadają na tej płycie za tak zwany czad.

Pytanie najważniejsze dotyczy symfonii. Zostawię to jako kwestię otwartą. Bellamy wspominał, że marzą mu się tego typu utwory. W końcu tego dokonał. I efekt jest co najmniej ciekawy. Moim zdaniem zmusza do patrzenia na ten zespół jako na garstkę ludzi, którzy mają relatywnie poważną wiedzę o muzyce i jej komponowaniu. Do tego wiedzą, co chcą osiągnąć.

Chciałem tu podziękować koledze Bugmanowi – pomógł mi podejść do tej płyty bez uprzedzeń. To naprawdę bardzo dobry album. Dojrzały, w jakiś sposób pełny. Po prostu polecam. I życzę Muse wszystkiego najlepszego. Chciałbym trafić w sedno, jak każda osoba pisząca o muzyce... Nieważne. Niech muzyka sama o sobie świadczy.

2 komentarze:

  1. twoja recenzja bardzo mi się spodobała. W paru kwestiach się z tobą zgadzam. Ale nadal uważam że Origin jest najlepsze :D

    OdpowiedzUsuń
  2. okładka, jak widać to piękna awangarda
    zapraszam do siebie
    Aston Markets opinie

    OdpowiedzUsuń