Nie są już młodzieniaszkami. Udowadniać swojej wielkości nie muszą. Mogliby grać to, co w latach 70-tych, a i tak budziliby spore zainteresowanie. I wciąż byliby ekstremalni do granic możliwości. Jednak reaktywowane w 2004 roku TG wybrało inną drogę. I bardzo dobrze.
Genesis Breyer P-Orridge podkreśla w wywiadach, że już swoje lata ma (niedługo skończy 60) i pewnych rzeczy nie może po prostu robić, bo byłby niewiarygodny. Brzmi to dziwnie w ustach mężczyzny, który teraz jest kobietą, hermafrodytą albo niczym konkretnym. Zresztą nieważne, przyjrzyjmy się muzyce.
Mam problem z porównaniem tego albumu do dwóch poprzednich z nowego wcielenia zespołu. TG now (2004) wydawało się niezbyt konkretne, jakby zawieszone w próżni; rozpoznanie na nowo terenu, szukanie nowych definicji albo zaklęć. Z kolei Part two – the endless not (2007) było mimo wszystko bardzo „piosenkowe”, różnorodne i nie stanowiło spójnej całości. Nie są to na pewno złe płyty, a nowa produkcja trochę z nich czerpie, ale i znacznie przewyższa.
Już od pierwszych dźwięków jest magicznie, rytualnie, psychodelicznie. Trochę melodii, trochę hałasu (ale nie za dużo), wszystko spójne, uzupełniające się, wyważone wręcz z alchemiczną precyzją. Czasami przez muzykę przebijają się zniekształcone głosy; pojawia się refleksja o istnieniu innych poziomów świadomości. Peter Christopherson i spółka nie mają na celu brutalnego rozbicia osobowości słuchacza, wprowadzenia go w stan metafizycznego zamętu czy zburzenia jego socjalnych zachowań. To już nie ten etap. Czuć doświadczenie, pewność siebie, wiedzę, talent, kunszt.
Ten album jest narzędziem, które można wykorzystać do swoich celów; dziełem do poznawania na wielu płaszczyznach. Jeśli miałbym sięgnąć po dawniejszą twórczość TG to zwróciłbym uwagę na pewne pokrewieństwo z Journey through the body (1982) i In the shadow of the sun (1984, nagrane jako soundtrack dla filmu Dereka Jarmana pod tym tytułem). Jednak na tamtych albumach mieliśmy do czynienia z rozbiciem formy, zmyślnym chaosem i przypadkowością. Tu jest inaczej, ci muzycy już nie potrzebują elementu zaskoczenia do osiągnięcia swoich celów. Jednak nie bez znaczenia był powrót zespołu do muzyki z In the shadow... podczas tegorocznej trasy w Stanach Zjednoczonych.
The third mind movements to absolutna perełka, którą polecam również fanom Coil, narzekającym do tej pory na twórczość TG.
niedziela, 6 września 2009
Throbbing Gristle - The Third Mind Movements
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Bardzo fajna płyta, najbardziej podobają mi się hm, kawałki tytułowe. Gdyby cała płyta była na takim poziomie, niektóre albumy z listy moich ulubionych tegorocznych mogłyby poczuć się zagrożone :)
OdpowiedzUsuń