wtorek, 20 października 2009

Rammstein - Liebe Ist Für Alle Da


Jest Rammstein – jest ciężko. Musi być, bo jak inaczej? Miejscami też próby przemycenia czegoś przyjemniejszego dla ucha, czym ostatnio panowie również się zajmują. Niech będzie. Ale na dzień dzisiejszy podziwiam ich głównie za to, że od tylu lat pracują w tym samym sześcioosobowym składzie.

Mylący wydaje się już pierwszy utwór. „Rammlied” nawet nie ukrywa swoich inspiracji dawnym hymnem „rammstein”. Coś tu pobrzmiewa zamierzchłym riffem, brzmienie jakby odrobinę przesunięte również w tamte rejony i ta wykrzykiwana nazwa zespołu... Dobrze. To nawet całkiem udane, ale bez rewelacji.

Co jest dla mnie przerażające?
Otóż to, że singlowy „pussy”, piosenka nie najlepsza, prześmiewcza, kojarząca się z tym, z czym ma się kojarzyć, wybija się, wyróżnia zupełnie pozytywnie. Słucha się jej całkiem przyjemnie. Jest jednym z jaśniejszych, jeśli nie najjaśniejszym punktem płyty. Ewidentnie zabrakło więc tym razem panom iskry. A nierzadkie nawiązania do przeszłości wydają się właściwie irytujące. Takie „wiener blut” z recytacją we wstępie nachalnie kojarzy się z „mein herz brennt” z niezapomnianego Mutter (2001). Do pięt jednak nie dorasta.

Najbliżej tej płycie do dwóch ostatnich: Reise Reise (2004) i Rosenrot (2005). Słuchając jej nie mogę uciec od skojarzeń z takimi utworami jak: „morgenstern”, „benzin”, „zerstoeren”. Formuła więc nie wydaje się świeża. Ciężko wskazać również coś ponadprzeciętnego.

Spokojniejsze oblicze zespołu tym razem prezentują takie „fruehling in paris” i zamykający płytę „roter sand”. Ale gdzie im do „ohne dich”, „amour” albo nawet „wo bist du”... Samo to gwizdanie pod koniec płyty działa na nerwy.

Cóż to jeszcze powiedzieć? Jeśli Rosenrot było czymś na kształt b-sides, Liebe Ist Für Alle Da plasuje się gdzieś w okolicach c- albo nawet d-sides. I na coś takiego czekać mieliśmy 4 lata?
Jedynie bonusy ratują album.

1 komentarz: