poniedziałek, 2 listopada 2009

Gorgoroth – Quantos Possunt Ad Satanitatem Trahunt


Gorgoroth, Gorgoroth… Zespół, który swego czasu wzbudził tyle popłochu wśród polskich, samozwańczych obrońców moralności, etyki, sztuki i ścisłych specjalistów od tego, co wypada – czego nie wypada. Grożono wymiarem sprawiedliwości, a w końcu i tak muzycy stanęli przed nim, chociaż w swojej rodzimej Norwegii, szarpiąc się o prawo do nazwy...

Panowie się poróżnili, czasem tak bywa, nic nowego w muzyce. Osławiony Gaahl i basista King postanowili pozbyć się z kapeli leniwego kolegi, a jednocześnie założyciela, Infernusa i dalej grać pod tym szyldem. Jednakże samozwańczy (a może mianowany?) minister samego szatana był sprytniejszy, odwołał się do sądu. I miał rację, prawnie nazwa należała do niego, o czym poinformował wszystkich w marcu tego roku. (Moja sympatia była po drugiej stronie.)

Gorgoroth traktowałem zawsze (przyrównując do boksu) jako kategorię półciężką albo średnią. Z krótkotrwałymi objawieniami, które jednak były zawsze przyćmione. Black to black, nie ma tu miejsca na jasność. Przy nowej produkcji interesowało mnie głównie, jak sobie Infernus poradzi. I znowu objawia się: All music by Infernus; a nie było tak od czasów Under the Sign of Hell (1997) lub Destroyer (1998). Wiadomo, przy każdej kolejnej płycie było go coraz mniej, mniej i w ogóle.

Jakoś sobie poradził, jednak im dalej w płytę tym coraz wyraźniej objawia się brak pomysłu. Dekadę temu Infernus nagrywał z pewnością ciekawsze rzeczy. O dziwo muzyka jest dość klarowna i przejrzysta, (zbyt) czytelna. Na pewno nie dziwi fakt, że brakuje jej głębi. Po Gaahlu wokal przejął Pest; już udzielał się w Gorgoroth w latach 1995-97. Nie kombinuje on specjalnie, jedzie dość typowym dla tego gatunku skrzekiem. Co ciekawe bas wpadł w ręce niejakiego Bøddela, czyli po prostu Franka Watkinsa z Obituary. Za bębnami zaś również nowa postać w zespole, Tomas Asklund, który kiedyś tam udzielał się w Dark Funeral i Dissection.

Wygląda to na próbę wskrzeszenia czegoś o zabawnej nazwie true norwegian black metal, będąc złośliwym można by dopisać not-gay. Jedni będą zachwyceni, drudzy rozczarowani, to oczywiste. Zespół powinien jakoś ładnie podziękować polskim dziennikarzom za skuteczną promocję. To ładnie brzmi w wywiadzie, że w takim a takim kraju jest się zwalczanym, że to średniowiecze, nienawidzą odmieńców i my biedni (sataniści albo coś innego) jesteśmy dyskryminowani. Tak czy inaczej do panteonu bóstw black metalu jeszcze daleko...i droga jakaś taka polskiej wybujałości. Osobiście najbardziej trafia do mnie smętny i wlokący się „rebirth”. Miłą niespodzianką jest zamykający album „introibo ad alatare satanas”, całkiem ładny riff (daleki, daleki wnuk sabbathów), namiastka klimatu, ale może zbyt mało true, by tworzyć z tego pełnoprawny utwór i temu nie trwa nawet minuty. Poza tym nikt mi nie wmówi, że rozpoczynający wszystko „aneuthanasia” (jeden z lepszych) nie nasuwa bezpośrednich skojarzeń z „total destruction” Bathory z czasów The Return (1985). Zresztą nie byłoby to pierwsze nawiązanie w karierze.

Niech Infernusowi będzie. Dał radę, chociaż wkurzające są niektóre zagrywki. Te wysokie z zacięciem wręcz à la Borknagar... Jako minister samego rogatego powinien się chyba skonsultować z premierem, co dalej robić. Na dzień dzisiejszy nie otrzymują jeszcze rozgrzeszenia, ale następnym razem...kto wie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz