piątek, 4 grudnia 2009

Amenra – Afterlife


Lubię, kiedy w moje uszy wpadają takie wydawnictwa. Spokojne, trochę nostalgiczne, smutne, może odrobinę niepokojące. Wokal, perkusja, bas, gitara (w znacznej części akustyczna). Brak drastycznych zmian tempa, brak objawów wyczerpania pomysłów. Na końcu zdziwienie, że jak to? Już? Tylko tyle?

Na okładce mamy jakby trzy niemowlaki lub raczej jakąś trójtułowiczną, dość szpetną hybrydę, dla której określenie zroślaki wydaje się niewystarczające. Ta biel ciał na nieprzeniknionym czarnym tle nie sugeruje raczej niewinności, wrażenie pozostawia jak najbardziej upiorne. Na dodatek z otoczenia wyłaniają się jakieś szpony, sięgające brzucha tego czegoś. Co dalej? Może rozerwą tę spuchniętą konstrukcję.

Amenra jest aktualnie kwintetem prosto z Belgii. Zadebiutowali w 2003 i cieszą się dobrymi opiniami, jako zespół ambitny i obiecujący. Podstawą tej epki, bo właśnie mamy z czymś takim do czynienia, był jeden z występów grupy z października tego roku. Zostało to wydane na kilku nośnikach – trzy utwory, a na CD – sześć (chociaż tak naprawdę też trzy).

Już tłumaczę. Otwierający „the dying of light” odpowiada ostatniemu na albumie „thgil fo gniyd eht”. I tak też dzieje się z pozostałymi utworami. Co zrobili? Po trzynastu minutach właściwej muzyki, słuchacz dostaje (jako logiczną kontynuację) trzynaście minut odwróconej muzyki. Nie razi to, nie przeraża, wydaje się mieć sens. Jest przyjemne dla ucha. Mają panowie to coś, jakąś świadomość muzyczną, potencjał, którego nie chcieli nachalnie rozkopać do końca. Słuchając tego wydawnictwa można odnieść wrażenie, że mogliby coś jeszcze wyciągnąć z tych kompozycji, ale po co? Tak jest dobrze. Zaznaczają pewne rzeczy, sugerują, podpowiadają. Resztę zostawiają wyobraźni słuchacza. Jest jedna rzecz, o której nie sposób nie wspomnień. Colin H. Van Eeckhout, wokalista, brzmi i śpiewa jak…Maynard James Keenan. Gdybym nie był świadomy, czego słucham, doszukiwałbym się naprawdę w tym kolejnego projektu tego pana. Zresztą, atmosfera toolowska faktycznie jest obecna. Co nie jest zarzutem. A kiedy w „wear my crown” śpiewa you will be alright, you will be alright, you will be alright, to aż mnie ciarki przechodzą.

Amenra jest kojarzone z okolicami doom, sludge czy nawet hardcore. W przypadku Afterlife nie znajdziemy jednak nic z tych rzeczy. To po prostu piękna muzyka, której nie powinno się w żaden sposób klasyfikować lub dookreślać.

1 komentarz:

  1. Ja klasyfikuję tą płytę do grupy "szkoda czasu". Nic się nie zmienia w stosunku do poprzednich albumów, tylko tyle że nie mają pieców włączonych i się ziomek nie drze. Ten zespół pokazał pazur budując wielkie ściany dźwięku na prostych do bólu i smutnych patentach, ale na tym chyba się skończy. Przy poprzednich płytach można było umierać na raka, przy tej można z nudów. Amen.

    OdpowiedzUsuń