środa, 2 grudnia 2009

Greymachine - Disconnected



Gdy po raz pierwszy pojawiły się wzmianki o wspólnym projekcie Broadricka i Turnera na mojej twarzy pojawił się niekłamany uśmiech, a w myślach zaczęły kotłować zapewnienia samego siebie, że nie może wyjść z tego żadna klapa. Dwa artystyczne umysły postanowiły skonfrontować swoje chore pomysły czego efektem jest chory album. Trzeba mieć nieźle nasrane w głowie, żeby stworzyć coś takiego, ale trzeba być równie popieprzonym, żebym tym albumem się zachwycać. W wielu recenzjach przeróżnych zespołów często przewijają się porównania do walca drogowego, ale dopiero przy muzyce Greymachine, te określenie zaczyna nabierać sensu, reszta to co najwyżej panowie od łatania dziur w asfalcie.

Wyobraźcie sobie ważący kilka ton walec drogowy z napisem na bocznych drzwiach GREYMACHINE, który jedzie najpierw w przód, a potem w tył, żeby się upewnić czy jeszcze dychamy. Za kierownicą siedzi Justin Broadrick, znany wszystkim z Godflesh, który po chwili zeskakuje z siedzenia mieszczącego się gdzieś na wysokości pierwszego piętra i patrzy na nasze zmiażdżone ciało. Po chwili z łopatą podbiega Aaron Turner, zeskrobuje to co z nas zostało i wrzuca z pełnym rozmachem do pobliskiego rowu. Co by całe to przedstawienie uroczyście zakończyć, Dave Cochrane oraz Diarmuid Dalton z ironicznym uśmiechem nachylają się nad rowem i spluwają na resztki naszego ciała i odchodząc przybijają sobie piątkę.

"Disconnected" to jedna, wielka, monumentalna ściana harmonicznego hałasu, tworzonego w przemyślany i inteligentny sposób. To współczesna apokalipsa. Pokaz slajdów, w którym główną rolę odgrywają sceny walących się w tumanach kurzu i pyły budynków, grzyby atomowe, które swoją ogromną siła rażenia niszczą wszystko w przeciągu dziesiątek kilometrów, wojenne krajobrazy, gdzie krew, rozpacz i przerażenie są na porządku dziennym. Truchła walają się po opustoszałych i pełnych gruzu dzielnicach, a nad wszystkim unosi się zapach śmierci i rozkładu.

O ile noise jest z reguły muzyką (?) nieznośną, o tyle w Greymachine przybrał on nieco inne, bardziej przystępne kształty. Dużą rolę odegrał ludzki czynnik w postaci żywego perkusisty nadającego rytm całej maszynie zniszczenia. Pojawiają się również cyfrowe beaty jak np. w "Sweatshop". Daje się odczuć ducha Godflesh, który został umiejętnie schowany partiach brudnego, piekielnie nisko nastrojonego motorycznego basu. Ryki Turnera dobiegają z fabrycznej przestrzeni, w której pracujące tłoki wprowadzają w trans, a wirujący w powietrzu zapach rdzy powoduje drapanie w gardle. Kapitalna deformacja muzycznych, ogólnie przyjętych zasad, riffy z innego wymiaru i otoczka mizantropii oraz wszechobecnego nihilizmu. Nie ma tu nawet grama wolnej przestrzeni, którą można by jakoś zagospodarować, całość to świdrujący, gitarowy zgiełk dobiegający ze wszystkich stron.

Na sam koniec zacytuję Broadricka:

"Nasz projekt brzmi jak poważny przypadek cyberterroru w umyśle autystycznego dziecka żyjącego w ciągle zmieniającym się krajobrazie wypełnionym przez bezmyślnych bojowników, zdezelowane miasta i efemeryczne fantomy - summa summarum to bardzo natarczywe i nowoczesne brzmienie metalu" – no nijak nie idzie się z tym nie zgodzić.

2 komentarze:

  1. świetny album i wielki środkowy palec dla tych co oczekują od Turnera i Broadericka wymuskanych i milutkich pioseneczek, któe ostatnimi czasy tworzą.

    OdpowiedzUsuń
  2. http://afewnewtunes.wordpress.com/2009/08/04/maszyna-ruszyla
    to ja zapraszam do siebie na słówko (lub kilka) o płycie :]

    OdpowiedzUsuń