wtorek, 19 stycznia 2010

Wiht - Wiht


Problem z nowymi wydawnictwami z kręgu stoner rocka i doom metalu polega na tym, że nie wiadomo kiedy kończy się to pierwsze a zaczyna drugie. Electric Wizard to doom? A Sleep? A Acid Witch? Stoner? Z jednej strony to dobrze że następuje taki swoisty miks tych gatunków, bo jak by nie patrzeć wywodzą się od jednego taty, ale z drugiej strony biedni fani sami nie wiedzą czego słuchają. Podobnie jest z kapelą Wiht, młodym trio z angielskiego Leeds, którzy wydali właśnie swój debiutancki materiał. I tak - riffy są pustynne, zaś klimat jest Black Sabbath. Instrumentalne pasaże a`la Karma to Burn, a zaraz zwolnienia rodem z doomowych klasyków. Ale to fajna rzecz.

Trzech kumpli z liceum założyło kapelę Wiht, po to by grać „klimaty Sabbathów z domieszką stoner rocka” To powinno rzucić trochę światła na sprawę. Na albumie mamy tylko 3 utwory – dwa po 16 minut i jeden szybki, mocny i krótki 10 minutowy. Dziwny zabieg podawać fanom takie molochy na debiutanckim albumie...ale cóż. Album nie nudzi pomimo że w 3 utworach zawarte jest ponad 40 minut muzyki. Goście tworzą przyjemny klimat, album otwiera stopa jak z Iron Man`a (brzmi jak autentyczny sampel!), wszystko brzmi bardzo „dymnie”, ale przy tym świeżo – właśnie dzięki stonerowym riffom i jakiejś zaklętej w tym wszystkim angielskiej przeszłości, pełnej przecież muzycznej świetności.

Każdy utwór zespół przedstawił do odsłuchu na myspace, ale niestety te dziewięciominutowe edycje nie oddają w miarodajnym stopniu tego, co zespół ma do zaproponowania. A ma naprawdę sporo. Tym bardziej, że ludzie to młodzi i to ich debiutancki materiał. Pierwszy utwór Into ruin otwiera przyjemny lekko blues`owy riff, napędza to wszystko stukanie perkusji w spokojnym tempie i w takim klimacie lat `70 bujamy się przez chwilę. Co jakiś czas spokojne przejście, jakaś zagrywka rodem z Kyuss, zmiana tempa. To wszystko sprawia, że kawałka słucha się bardzo przyjemnie. Nie jest to majstersztyk, ani odkrywanie Ameryki, ale ten nastrój naprawdę się udziela. Głowa sama chodzi przy tych spokojnych tempach. Od połowy utworu następuje wyciszenie, brzęczą same gitary i przez jakiś czas robi się nudnawo. Trzeba też zaznaczyć że jest to kapela bez wokalisty - instrumentalna zupełnie, więc czasami takie momenty, gdzie nie uświadczymy ani perkusji ani mocnego riffu, potrafią nużyć. Ale to też trwa chwilę i dostajemy smaczny riff, mocno bitą perkusję i wracamy do klimatu z początku tylko już w dużo potężniejszej, cięższej wersji. Następny kawałek And the thunder rolls to od początku czad. Riff jak ze wspomnianej Karma to Burn, może nawet ciężej, grany bardzo nisko, biją taktowce, brzęczą talerze – rewelacja! Kawałek robi się doomowy od 3 minuty, kiedy zostaje bas, perkusja i uderzenia co jakiś czas. Solówka grana bardzo delikatnie, ledwie słyszalnie, znowu przywodzi na myśl bluesa. Wszystko zagrane z ogromnym uczuciem i pomimo niespokojnej atmosfery brzmi to wszystko naprawdę ciepło. Na koniec rozpędzają się i sprzężają gitary, znowu biją centrale i zaczyna się ostatni numer albumu – Vasta. Zdecydowanie najmocniejszy punkt albumu – świetna praca sekcji, współpraca gitary i basu, zagrywanie melodii w dwóch różnych tonacjach brzmi naprawdę świetnie. Podobnie jak otwieracz, ten 16minutowy potwór również pozwala nam na wczucie się w atmosferę lat `70 pamiętając jednak o tym że mamy wiek XXI.

Podsumowując. Wiht nie jest kapelą odkrywczą - stoner rock mieszano z doom`em już setki razy, ale pomimo to, jest coś w muzyce tych młodych ludzi co naprawdę porywa i jest nie tyle oryginalne – co po prostu świeże. Życzę im naprawdę dobrze, bo te 40 minut doom rocka to niezły start i myślę że jest potencjał by zrobić z tego coś naprawdę dużego.

1 komentarz:

  1. Już w pierwszym kawałku oprócz tego, że było trochę stonera i doom'u, słychać było-jak na moje uszy-jakieś post rockowe naleciałości, co trochę mnie zdziwiło. Nie dostałem od panów z Wiht nic świeżego, pomimo to, płyta jest w porządku, choć do świetności jej daleko.

    OdpowiedzUsuń