The Great Cessation to mój pierwszy kontakt z YOB i szczerze muszę powiedzieć, że mam obawy przed zagłębianiem się we wcześniejsze dokonania zespołu. Głównie dlatego, że poprzeczka jest tu zawieszona bardzo wysoko nie tylko dla zespołu, ale też dla całego nurtu sludge/doom w ogóle. I jeśli można nagrać lepszy album w tym klimacie, to albo go przegapiłem i spalę się ze wstydu, albo taki album pojawi się gdy mnie już nie będzie. I tak chyba lepiej, bo jeśli usłyszę cięższą, wolniejszą, potężniejszą rzecz od The Great Cessation, to dostanę wylewu. I na jedno wyjdzie.
YOB to projekt powstały jeszcze w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, więc generalnie to rzecz niemłoda. Głównym i niezmiennym od 1996 roku elementem zespołu jest Mike Scheidt – gitarzysta, wokalista i kompozytor muzyki. Niektórzy znają to nazwisko z innego kilkutonowego projektu Middian, który w przerwie między albumami YOB, wydał album Age Eternal (2007). Tak więc doświadczenie Mike ma. Od zawsze bawił się w sludge, doom i inne ciężarowe odmiany metalu.
The Great Cessation to potężny album. Jak przystało na doom metal jest tu tylko 5 utworów – z czego najkrótszy ma bez mała 8 minut, a album trwa ponad godzinę. Otwierający utwór Burning the Altar to prawie 13 minut wolnego, nisko nastrojonego buczenia gitar, masywnych riffów oraz pięknego zwolnienia w środku kawałka. Tu naprawdę nie ma miejsca na pieszczoty. Ten kawałek a zwłaszcza to co dzieje się w środku, mogłoby zabić wielką armię fanów Tokio Hotel w 30 sekund. Głębokie, przerażające growle, proste acz niespokojne hammery – to po prostu kwintesencja gatunku. Ciekawostką jest to, że ten utwór został umieszczony na liście Top Songs 2009 wg... NY Times. Świadczy to o otwartości umysłów redaktorów sławnej (acz zupełnie niemetalowej) gazety i o potędze tego utworu. Dalej The lie that is a Sin – zaczyna się kilkoma mocnymi uderzeniami. Po chwili wszystko cichnie, lekkie uderzenia w tomy budują napięcie i zalewa nas smoła szarpanego riffu i wysokich, przesterowanych zaśpiewów Mike`a. Wszystko się trzęsie, buczą głośniki i do tego klimatyczny refren. Trzeci kawałek to Silence of Heaven...z ciszą ma jednak niewiele wspólnego. Przerażające krzyki, powtarzający się w kółko riff (jeśli można tak nazwać pojedyncze uderzenia w gitarę). To bardziej przerywnik niż pełnoprawny utwór. Za to kolejny Breathing the Shallows, to już mój osobisty faworyt. Ściana pogłosu na gitarach i wokalu, potężne growle, świetne kompozycje otwierające i solo które po prostu tu pasuje! Na albumie nie uświadczymy wiele popisów gitarowych, ale ten kawałek mi to wynagradza w pełni. Duszną atmosferą, budowanym napięciem i jednym z lepszych doomowych riffów, które było mi dane usłyszeć. Zaczyna się ta kanonada od 6 minuty i ciągnie nas już do końca utworu. Nie sposób tej atmosfery potęgi oddać słowami, więc nie będę nawet próbował. Ale jeśli macie dla siebie dwie minuty, to włączcie końcówkę tego utworu. Tylko uważajcie – jeśli macie stare okna, mogą wypaść.
Ostatni utwór na płycie to kawałek tytułowy trwający ponad 20 minut. To już spokojniejsze granie...wyciszenie, lekka gra perkusji, akustyczna pogłosowa gitara – słowem – chwila oddechu. To już bardziej post-rockowe granie, bądź też jakiś specyficzny cosmic doom. Kawałek nabiera rozpędu i ciężaru, ale już nie po to, by łamać kości czy burzyć ściany. Ta podróż po prostu dobiega końca, misja została wykonana, ani jednego fana My Chemical Romance na sali, możemy zacząć od początku. Jeśli mamy siłę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz