środa, 19 sierpnia 2009

Orange The Juice - You Name It



Alternatywne spojrzenie na muzykę w naszym kraju, z dnia na dzień przybiera na rozmiarach. Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko dzielnie dopingować wszystkie te zespoły, które starają się stworzyć własny styl, odciąć się od wszechobecnych schematów muzycznych i zaprezentować własną wizję muzyki. W przypadku Orange The Juice mamy do czynienia z wizją szaleńca, który świetnie włada wszystkimi instrumentami z wokalem na czele. Cierpi na nieuleczalne ADHD, nie potrafi usiedzieć w jednym miejscu, ma kilka rąk, które sprawnie obsługują wszystkie instrumenty na raz i dwie głowy – jedną do machania, drugą do opętanego komponowania.

„You Name It” to materiał szalenie eklektyczny, skupiający w sobie części składowe wielu gatunków, począwszy od jazzu, którego na płycie jest bardzo dużo, a na ekstremalnym metalu skończywszy. Szalone wokale świetnie uzupełniają te pokręconą, awangardową jazdę jaką serwuje nam sekstet ze Stalowej Woli. Mój pierwszy kontakt z OTJ był bardzo pozytywny, spowodowali, że moja szczęka podświadomie zaczęła się otwierać, a obśliniony jęzor czując, że droga jest wolna, wyślizgnął się z ust i mimowolnie zaczął zwisać. Płytę otwiera niepozorny, z początku elektroniczny „Facing The Monsters”, który po około minucie przeradza się w mieszaninę muzycznych, popieprzonych i surrealistycznych myśli szalonego kompozytora, które idealnie zwiastują to, przez co w ciągu najbliższej półgodziny będziemy się dzielnie przedzierać. „Package Deal” to jedna, wielka tytułowa awangardowo-jazzowa paczka, po której otwarci przywita nas klaun na sprężynie z szyderczym uśmiechem i przyklejoną na czole kartkę z napisem „bang!”. W jednej chwili jesteśmy miażdżeni masywnym, dynamicznym riffem by za chwilę zostać zaskoczonym wyciszeniem i jazzowymi zagrywkami. Pochód basowy, rytmiczne uderzenia pałeczki w ride i „brudna” trąbka do spółki z saksofonem, które wymieniają się co chwila rolami. Ludzie, tam jest nawet ska! Takich patentów jest na tej płycie od groma.

Tak eklektyczna wizja muzyki podparta musi być równie szalonymi, wizjonerskimi inspiracjami, których moim zdaniem powinniśmy doszukiwać się u Franka Zappy i zespołów pokroju Primus i wszelakie awangardowe twory. Ich płyta została nawet wyróżniona w Stanach Zjednoczonych i okrzyknięta została szaloną fuzją Franka Zappy, Napalm Death, Primus oraz System of a Down. No akurat z tym SOAD chyba lekko ich poniosło, no ale chyba, że chodziło im o stare płyty, wtedy jak najbardziej. Co do Napalm Death to również lekka przesadza, z grindcorem bym ich nie wiązał, chociaż momentami balansują na granicy. Słychać, za to, że lubią zapuścić w głośnikach różne wcielenia Pattona i Johna Zorna!

Połączenie klasycznego instrumentarium z sekcją dętą było genialnym zabiegiem, który spowodował, że całość przybrała niesamowite kształty i spowodowała intensywną prace mojej wyobraźni. Podążając bezimiennymi ulicami, widzimy cyrkowe obozowisko, w którym żonglującym klaunom wokół których zgromadziły się liczne gromadki dzieci z balonami, przygrywa wesoły, wąsaty, gruby kataryniarz dookoła, którego podskakuje małpka. Idąc przecznice dalej, stąpamy po wilgotnej kostce brukowej, nastrój jak i pora dnia, diametralnie się zmieniają, widzimy ponure mury starych kamienic oświetlane wiekowymi latarniami, na których zdają się tańczyć wszelakiej maści cienie. Droga przepełniona jest fikuśnymi ławkami, na których co jakiś czas przesiadują różne, abstrakcyjne postacie. To przepełniona groteską historia, w którą umiejętnie wpleciona została groza.

Chłopaki zaserwowali genialną syntezę, od której nie mogę się oderwać. Wyślizgując się wszelakim ramom, tworzą mieszankę iście wybuchową i na całej linii szaloną i oryginalną. Chyba muzycy nie bez powodu kazali słuchaczowi samemu nazwać sobie to czego słucha, według własnego uznania i odczuć, bo ciężko jednoznacznie określić muzykę Orange The Juice, a pewnie każdy z nas znajdzie w niej co innego i inaczej ją określi. Jednym słowem: must have! Gorąco polecam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz