wtorek, 29 września 2009

Marilyn Manson – The High End of Low


Marilyn Manson… Patrzę, nie czuję. Temu panu już dawno podziękowałem. Jedynie utwierdzam się w mojej decyzji słysząc coraz to nowsze wypociny. Niestety, Jeordie White (vel. Twiggy Ramirez) nie pomógł swoim powrotem do zespołu. Może nawet okazał się być gwoździem do trumny?

Przyglądam się Mansonowi i widzę cień dawnego człowieka. Kiedyś był bezczelnym, ale piekielnie inteligentnym facetem. Dziś wydaje się nieco ociężałym umysłowo człowiekiem, któremu życie prywatne się sypie, a artystycznie się wypalił już dawno. Karykatura samego siebie. Powrót pana White`a (po romansie z A Perfect Circle i NIN) mógł teoretycznie Brianowi Warnerowi dodać skrzydeł, sprawić, że przez chwilę poczuje się jak za dawnych czasów, tj. za czasów świetności. Porobili sobie trochę zdjęć wspólnie, Manson kurczowo trzymał Ramireza za rękę, czasami łapał go za jaja... Zgoda po latach. No, niech będzie.

Nowa płyta trwa trochę ponad 70 minut. To dużo, nawet bardzo dużo, jeśli ma się mało do przekazania. W nowym Mansonie uderza mnie zupełny brak pazura. Takie kawałki jak „pretty as a swastika”, „blank and white”, „wight spider”, „we’re from america” są ciągnięte na siłę, bez pomysły i nawet nie mają tego kopa. A jak rozumiem to one miały być tu najagresywniejsze. Część jest nieokreślona, a większość smętna i okołoakustyczna. To jeszcze nic, jakby się uprzeć to utwory te w dużej mierze brzmią jak zmieszane ze sobą „man that you fear”, „coma white” i jeszcze jakiś dawniejszy smut. Ale zupełnie bez żadnego polotu, tego czegoś. Singlowy „arma-goddamn-motherfuckin-geddon” (ale tytuł) pobrzmiewa mi takim starodawnym „dope hat”. Jeśli w ogóle ktoś pamięta jeszcze taki utwór. „WOW” (kolejny ciekawy tytuł) przypomina „I don`t like the drugs (but the drugs like me)”, ale nie jest to bezpośrednie skojarzenie.

Jedno Mansonowi trzeba oddać. Całe życie powtarzał, że jest niezrozumiany, że jest gorszy, że dla takich jak on nie ma miejsca w społeczeństwie, itd. Udało mu się, faktycznie. Kiedyś jak śpiewał you were from a perfect world, the world that threw me away, to aż się chciało coś wziąć i rozwalić. A teraz może jęczeć, skręcać się, wić, rozdrapywać rany (takie „running to the edge of the world”, „into the fire” – tytuły mówią same za siebie) i nie sądzę, by to trafiało do ludzi.

Nieco łaskawiej patrzę „I want to kill you like they do in the movies”. Też jakby fragmentarycznie już to gdzieś było, ale czuję potencjał. Niewykorzystany. Ktoś kiedyś powiedział, że Manson ma kompleksy, że chciałby być taki jak Corgan lub Reznor. Pewnie miał rację...

Nie będę kopał leżącego. (A każdy recenzent mógłby zabić.) Płyty nie polecam, nie da jej się porównać z dawnymi wydawnictwami. Może gdyby ją skrócić znacznie, popracować nad paroma utworami, nagrać je od nowa... Może. A Manson chyba naprawdę się pogubił. Przeżywa kryzys, upadek na wielu płaszczyznach. I mimo wszystko nie wierzę, by kiedyś zaskoczył jeszcze czymś dobrym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz