wtorek, 8 września 2009

Monkey: Journey to the West


Damon Albarn, co tu dużo mówić. Niektórym może się wydawać, że wiedzą w czym rzecz, zdążyli tego pana trochę poznać, odpowiednio zaszufladkować i na tym koniec. Niestety to nie takie proste, tą płytą po raz kolejny Albarn udowadnia, że traktowanie go wyłącznie jako twórcę miłych dla ucha piosenek mija się z rzeczywistością.

Jedna z twarzy britpopu, dla wielu nastolatek w latach 90-tych symbol seksu, odpowiedzialny za muzykę kontrowersyjnego i wizjonerskiego Gorillaz, główna postać supergrupy The Good, the bad & the queen. Oczywiście też lider nieodżałowanego Blur, miotającego się znowu między sceną a nieporozumieniami. Dziś, po drastycznej zmianie wizerunku, tryska pomysłami, udziela się społecznie i aktywnie wspiera muzyków afrykańskich. Warto pamiętać o jego głośnej krytyce Live 8, za co oberwało mu się od znacznej części światka muzycznego.

Tym razem Albarn sięgnął po...operę. Journey to the west jest klasyczną chińską powieścią napisaną przez niejakiego Wu Cheng`en. Adaptacją tekstu i reżyserią zajął się Chen Shi-zheng. Muzyką, jak łatwo się domyśleć, Damon Albarn, zaś kwestiami wizualnymi (filmiki i stroje) drugi twórca Gorillaz, Jammie Hewlett. Całość jest sporym przedsięwzięciem; samych akrobatów i innych speców od sztuk walk jest ponad 70-ciu. Premiera przedstawienia miała miejsce w 2007 roku podczas Manchester International Festival w tamtejszym Palace Theatre. W tej sytuacji pozostało jeszcze podbicie publiczności w paru miejscach na świecie: Londyn, Paryż, Berlin i również za oceanem, w Charleston (South Carolina). Soundtrack ukazał się w 2008 roku.

(Nie będę wchodził w szczegóły historii, powiem tylko, że na wstępie ze sporego kamiennego jaja wykluwa się małpa.)

Dla Albarna nie jest to pierwszy egzotyczny album. W 2002 roku wydał Mali Music nagrane z Afelem Bocoum i Toumanim Diabeté w Mali. Tam jednak koncepcja była nieco inna – zeuropeizowanie miejscowej muzyki przy zachowaniu jej typowych cech. Dla Monkey na pewno bliższe będzie tu nawiązanie do „chińskiej” piosenki Gorillaz, „Hong Kong”.

Muzyka zaprezentowana na recenzowanym albumie jest...niby chińska, ale mocno unowocześniona. Trudno wymagać od Albarna, by miał w małym palcu tamtejszą obszerną tradycję grania, na pewno jednak poświęcił temu trochę czasu. Przefiltrował nabytą wiedzę, rozbił ją, poskładał na nowo ze swoim niezawodnym popowym wyczuciem. Elementów rockowych prawie nie uświadczy (gdzieś tam coś pod koniec, bardzo ładnie wplecione), czasem wkradnie się nieco z europejskiej tradycji muzyki poważnej, co raczej nie może dziwić. Po prostu zagłębianie się w meandry tych dźwięków jest czystą rozkoszą.

Dzieje się na tej płycie dużo, dużo szalonych rzeczy. Już same piosenki są wciągającą historią. Świeżość, żywiołowość, oryginalność, pasja, most międzykulturowy. Wypada mi jeszcze za przyjacielem-muzykiem powtórzyć, że takiej płyty nie powstydziłby się sam Frank Zappa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz