wtorek, 8 września 2009

Mothra: Dyes


Jakiś czas temu miałem przyjemność pisać recenzję bardzo dobrej płyty wydanej pod szyldem zespołu Woody Alien. Nie szło nie rozpływać się tam nad świetną perkusją, która faktycznie przecież stanowiła połowiczną "muzyczną siłę" kapeli, łamiąc przy tym wszelkie konwenanse dotyczące tego instrumentu, który zwykle kojarzy się z pukającym gdzieś z tyłu metronomem. Tym razem "spotkałem się" z rzeczonym bębniarzem, przy okazji nowej płyty core'owej formacji - Mothra.

Dyes to drugi longplay tego oryginalnego zespołu, który moim skromnym zdaniem, gromadzi w sobie zabójczy potencjał. Uwagę od razu zwracają wspomniane już, świetne bębny Daniela Szweda, który z każdym uderzeniem udowadnia, że niewątpliwie stanowi czołówkę "garowego grania" na naszej, szerokiej i bogatej przecież, scenie.

O tym, co będzie nas czekać na płycie, można przekonać się po utworze, który otwiera całość kompozycji. Squant to czysty wulkan energii, który miecie wszystko co stanie na jego drodze. Paranoiczny growl Piotra Koryzmy, szalone riffy Pawła Rosiaka, które świetnie współgrają z ciężarem basu Andrzeja Burzyńskiego i opiewaną już przeze mnie perkusją Szweda, tworzą brutalną, ale wcale nie chaotyczną, barierę dźwięku.

Im dalej, tym ciężej, tym bardziej "math". Miód dla uszu. Hooloovoo to już nie tylko przytłaczająca moc. To też cholerne tempo, które zapewne na koncertach jest powodem do rozkręcenia zabójczego moshu. A to chyba najlepsza rekomendacja dla core'owego grania.

Octarine to czas na zwolnienie. Słuchając tego kawałka, miałem wrażenie, że panowie z Blindead cofnęli się o parę lat, zrezygnowali zupełnie z drone'owego eksperymentowania, stawiając na brudny, chropowaty sludgecore, bijąc pokłony dla takich ikon rzeczonej muzyki jak EyeHateGod. Szczerze mówiąc, nie miałbym nic na przeciwko, gdyby chłopaki z Mothry poszli kiedyś w tym kierunku. Trzecia pozycja na płycie jest jak dla mnie najmocniejszą, mimo, że całkiem inną od tonu, w którym został utrzymany album.

Żeby nie było za wolno, kolejny utwór - Grue - powoli rozkręca utraconą gdzieś prędkość, choć ma się wrażenie, że to jeszcze nie to, a poszczególne instrumenty dopiero łapią parę. Końcówka to już soczysty mathcore, pomieszany z hardcore'ową energią i świetnym growlem. Znowu mógłbym się rozpływać nad blastami Szweda, z tym, że mogłoby zrobić się zbyt słodko.

I na koniec - Bleen, Fullgin A i Fullgin B. Szczerze mówiąc, te trzy kawałki stanowią o klasie płyty, są swoistym podsumowaniem całego długograja. Choć nie powiem. Płyta ma jedną, bardzo poważną wadę, za którą chłopaki z Mothry mają u mnie wielkiego minusa - ja pytam - dlaczego tak krótko?! Niespełna 30 min takiego grania, to zdecydowanie zbyt mało. Chciałbym w tym miejscu wylać słoik ze słodkościami, masę pochwał i zachwytów nad płytą, ale zamiast tego po prostu włączę ją jeszcze raz. A potem kolejny. Lepszej rekomendacji chyba nie znajdę w swoim worku z napisem polecam z całego, zepsutego serca.

1 komentarz:

  1. Dyes całkiem przyjemne, ale Planet Decibelian nieporównywalnie lepszy. mnie osobiście chłopaki mocno zawiedli, nagrywając przeciętny mathcore po takim przytupie, jak PD ;]

    OdpowiedzUsuń