Azarath nigdy nie brało jeńców. Teraz również ich nie bierze i nie sądzę, by kiedykolwiek w przyszłości miało się to zmienić. Od pierwszej do ostatniej minuty – wylew żółci prosto z trzewi piekła.
Aż (nie)miło posłuchać. Panowie znają się na swoim rzemiośle i wiadomo to nie od dziś. Nie spuszczają z tonu. I bardzo dobrze. Grają tak jakby mieli cały świat w dupie. To chyba najwłaściwsze określenie. Żadne trendy, żadne gwiazdorstwo, żadnego niepotrzebnego kombinowania, żadnych półśrodków. Od razu w ryj i poprawić tyle razy ile starczy sił. A tych nie brakuje.
Poprzednie albumy Azarath trwały około pół godziny, a tu słuchacz dostaje dodatkowe 10 minut niemiłosiernego grania. Jest trochę inaczej niż wcześniej, ale mówienie o jakiejś ewolucji czy rozwoju wydaje się co najmniej niestosowne. Kompozycje nieco dłuższe, może zespół częściej zwalnia, ale siła rażenia wciąż bardzo poważna. Jak zwykle zasłużone brawa dla Inferna (jakby ktoś jakimś cudem nie wiedział – perkusista Behemoth) i Barta z Truflem za bardzo dobre riffy.
Pamiętam, jak wiele lat temu usłyszałem na debiutanckim albumie Azarath: destroy yourself, do it now! Po tym zalała mnie szalona i brutalna kanonada dźwięków, coś koło minuty i już mnie nie było. Puszczałem to sobie raz za razem i nie mogłem wyjść z podziwu, jak w tak krótkiej formie można zmieścić tyle...treści. Bluźnierczej treści. Cieszę się, że panowie idą sumiennie tą drogą. To już na pewno nie jest grupa muzyków znanych z innych kapel, teraz to pierwszoligowy, zgrany zespół deathmetalowy, który nie ma sobie równych w tym kraju i utrzymuje jak najbardziej światowy poziom.
poniedziałek, 5 października 2009
Azarath – Praise the Beast
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
A na wiośle gra Trufel z nieodżałowanego Yatteringa. Boże, jak ja tęsknię za tamtą kapelą :(
OdpowiedzUsuń