czwartek, 5 listopada 2009

Darwinsbitch – Ore


Wylew projektów droneowych, ambientowych lub pochodnych ostatnimi czasy jest dość znaczny. Ciężko się we wszystkim orientować, a coraz ciężej trafia się na prawdziwe perełki. (Na początku wydawało mi się, że ta płyta nią nie jest, lecz im dłużej słucham, tym trudniej mi się od niej oderwać.)

Za Dziwką Darwina stoi jedna osoba – Marielle V. Jakobson, a Ore jest właściwym debiutem (jeśli nie liczyć jakiejś tajemniczej kasety i epki). Nie jest to jednak jedyne pole działalności bohaterki tego tekstu. Udziela się ona również w innych podejrzanych projektach, jak: TrioMetrik (trio of interactive new music), Date Palms (gdzie eksploruje okołoindiańskie brzmienia przy współpracy z niejakim Greggiem Kowalskym) oraz coś o wdzięcznej nazwie Myrmyr (z Agnes Szelag, gdzie idą w eksperymentalny, uroczy opór). Pani Jakobson udziela się również stricte artystycznie tworząc ciekawego rodzaju instalacje. I, kurde, z przykrością stwierdzam, że Darwinsbitch wydaje mi się w tym zestawie najmniej atrakcyjne.

Album otwiera 11-minutowe „iron lake” (to druga co do długości kompozycja na płycie, zaraz za zamykającym całość „shadow leaves”, reszta plasuje się gdzieś między trzema a sześcioma minutami). Utwór toczy się powoli, (przesadnie) majestatycznie, od dźwięków przyjemnie przenikających czaszkę słuchacza, po coraz wyższe rejestry aż jakimś cudem ujawniają się królewskie organy. Nie dzieje się zbyt wiele, a nie odczuwa się tego w sposób dokuczliwy, całość jest bardzo przyzwoita i sympatyczna. Zresztą, w ogóle dźwięki produkowane przez Mariellę V. dostarczają wyjątkowo przyjemnych wrażeń i oddziałują na słuchacza absolutnie rozkosznie. Nic tylko zamknąć oczy i cieszyć się subtelnymi doznaniami, których sekret kryje się w samej istocie tonów.

Czuję się wewnętrznie rozdarty zastanawiając się nad tą płytą. Ambiwalencja i te sprawy. Trzeźwo oceniając mało zostało zaproponowane i... Ale czy to ważne? Czy zawsze musi coś się przesadnie dziać, skoro jest dobrze? Przecież to takie miłe. Nigdzie mi się nie spieszy, mogę posłuchać jeszcze raz. I zaskakują mnie nagle skrzypce (instrument, z którą panią Jakobson najczęściej można spotkać na zdjęciach) uzupełniające tę muzykę dozą nostalgii. W pewnym momencie pomyślałem nawet o Sigur Rós, o zbliżonym nastroju lub stanie ducha. Nie jest to oczywiście ( ) (2002), przy którym spędziłem wiele przyjemnych godzin, ale przecież wcale nie musi to być tak wielkim i magicznym dziełem.

Jesienna atmosfera (jakkolwiek pretensjonalnie to brzmi) i te sprawy pozwalają Dziwkę Darwina obdarzyć pewną dozą zaufania. Myślę, że warto czekać na kolejny etap ewolucji medytując w międzyczasie ten album. Medytując? To chyba dobry wyraz. A może pani Jakobson pokusi się w przyszłości o jakąś kolaborację? Mile widziane.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz