Muszę się z Dallasem i Karlem przeprosić. Dwa poprzednie albumy utwierdziły mnie w przekonaniu że Nile jako jedyny i niepowtarzalny reprezentant swojego gatunku*, skończył się. Annihilation of the Wicked było przecież tylko death metalem. Brutalną, wściekłą rozpierduchą. Na Ityphallic było już dużo lepiej, ale ciągle Karl nie mógł sobie przypomnieć wystaczająco patentów na przykład z Black Seeds of Vengeance i stanęło na awansie do death metalu hołdującego egipskiemu bogowi Phallusowi. Za to nowe wydawnictwo Those Whom the Gods Detest, to powrót na tron. To powrót do gatunku, który sami stworzyli.
*Egipski Kurwa Death Metal, Zdmuchujący Bandaże z Mumii i Burzący Świątynie Ra.
Dlaczego tak ostro o poprzednich albumach? Bo ciężko jest w śmierć metalu, zdobyć się na oryginalność. Przestałem się interesować tym gatunkiem już jakiś czas temu. Nowe łubudubu Cannibal Corpse, Suffocation czy powrót (po co?!) Pestilence, doprowadził mnie do wniosku, że albo to koniec gatunku, albo zbieg okoliczności, że żaden z Władców gatunku nie ma pomysłu na dobre granie. To była długa posucha. Jednak jeden zespół wyrwał się po raz kolejny z kółeczka przeciętności. Jest nowy Nile.
Do rzeczy. Fanów potęgi In Their Darkened Shrines czy Black Seeds of Vengeance ucieszy fakt, że znowu pojawiają się te wszystkie egipskie smaczki, których na AotW nie było wcale, a na Ityphallic były w mizernej ilości. Chóry, niepokojące dźwięki, modlitwy i oczywiście instrumenty, których nazw nie potrafię nawet poprawnie wymówić. Ważne że Karl umie się nimi posługiwać i robi to z wielką klasą. Może to jego drugi solowy album przypomniał mu, że w opętańczo szalonych riffach i lawinie blastów, również można znaleźć sposób na stworzenie tej specyficznej atmosfery, do której przyzwyczaił nas Nile, ładnych parę lat temu. Dodajcie do tego riffy długie na 15 sekund (Kafir!), ostre zagrywki na orientalnej skali, pod które ryczy Dallas (Utternaces of the Crawling Dead), czy majestatyczne, epickie wręcz zwolnienia i chór w utworze tytułowym i otrzymujemy prawdziwą perełkę. Album, który wskakuje na potrójne pierwsze miejsce z In their darkened shrines i Black seeds of Vengeance.
Konkrety? Weźmy otwierający Kafir! Szaleństwo na skali jako jeden riff, na głowę sypią się blasty, a po chwili ciężki jak walec riff i gra Koliasa tak niemożliwa, że momentami śmieszna. To co młody grek wyczynia na nowym albumie, to szczyt szybkości i techniki. Tak dobrze nie grał jeszcze ani w Nile ani w macierzystym Sickening Horror, w którym i tak wyczyniał cuda. W połowie i końcówce utworu usłyszymy też jakieś orientalne zaśpiewy, które nie tyle łagodzą to szaleństwo, co dodają kawałkowi głębi.
Nie ma chwili wytchnienia, już miażdży nas Hittite Dung Incantation z głębokimi growlami Dallasa i połamaną perkusją oraz świetnym solo Sandersa. Później świetne, wspomniane już Utterances of the Crawling Dead z ociekającymi wściekłością riffami i zwolnieniem w środku, by pod te ciężkie riffy, taktowce Koliasa bijące z niewiarygodną prędkością, stworzyły niesamowitą atmosferę. Podobne tempo ma utwór tytułowy, który przenosi nas w czasy Black Seeds of Vengeance. Wstęp na sitarze, zachrypiały niski głos w tle buduje nastrój, przejścia George nadają tempo i zaczyna się kanonada prowadząca do riffu w tej samej skali co głos Dallasa: We are they, whom the gods detest…
Wszystko jest tu przemyślane i brzmi jak najlepsze lata zespołu. Kopalnia riffów i to nie byle jakich, niemożliwa do odtworzenia gra perkusji, ściany dźwięków i pełno pogłosu, który dodaje potęgi i mocy utworom (Permitting the Noble Dead to Descend to the Underworld), do tego dialogi gitar, „podbijanie” riffów jednego gitarzysty przez drugiego tymi samymi dźwiękami ale wyżej, to mistrzostwo. Posłuchajcie też pojedynku na solówki w Khem Khefa Kheshef. To po prostu poezja. Jeden utwór jest zagrany tylko na sitarach z mnóstwem niepokojących dźwięków w tle (pamiętacie pierwszą część suity In their darkened shrines?).
Nie mniej istotnym faktem jest również długość trwania albumu. Ten masowy gwałt na uszach trwa 56 minut! Znacie jakikolwiek death metalowy album, trwający godzinę? Może to wydawać się nawet za długo, ale według mnie świadczy to jednak o kondycji zespołu, prawda? Dallas, Karl i George nie są tymi, których Bogowie poddają próbie. Teraz to Oni są Bogami i poddadzą próbie wszystko co w ciągu najbliższych lat dostaniemy od pozostałych Władców death metalu. A taki bat może mieć na nich zbawienny wpływ. Kto wie, może wrócę jeszcze do słuchania death metalu? Mam nadzieję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz