piątek, 6 listopada 2009

Rosetta/Balboa - Project Mercury



Zawsze podchodziłem do splitów niezbyt specjalnie. Czemu ma niby służyć split? Jaki jest większy sens wydawać album, na którym jeden zespół zaprezentuje dwa utwory, drugi kolejne dwa? Podchodziłbym inaczej do tego typu wydawnictw, gdyby obie kapele siadały i wspólnie komponowały utwory, wtedy słowo „split” nabrałoby tutaj prawidłowego znaczenia. Rzadko się zdarza wspólne komponowanie. W przypadku „Project Mercury” do czegoś takiego jednak doszło, ale nawet to nie uratowało tego krążka.

Nie mam bladego pojęcia dlaczego Rosetta zdecydowała się na wspólny split z zespołem Balboa? Jedyne co mi przychodzi do głowy to wspólne pochodzenie, oba zespoły wywodzą się z Filadelfii, ale po za tym, w moim mniemaniu nie mają ze sobą kompletnie nic wspólnego, a już na pewno nie na tyle, aby tworzyć split, który nadawałby się do słuchania. Cała bolączka tego wydawnictwa polega na totalnie nietrafionym zespole Balboa, tyle. Nie wiem kto był tak „kompetentny” i poprzyklejał im łatki w stylu „screamo” i „post-metal”, które kompletnie nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Odsyłam do kapel, w stylu Orchid czy chociażby Saetia. Balboa koło tej nuty kompletnie nie stała ani nawet nie leżała. Jedna miniaturowa jaskółka, w postaci zdawkowych elementów, wiosny nie czyni. Balboa zanudza na tej płycie aż trzema utworami, których równie dobrze mogłoby nie być i nikt by na tym nie stracił, a moje uszy mogłyby jedynie skorzystać.

Nie mam nic do zarzucenia Rosecie, która znowu swoimi kompozycjami tworzy w mojej głowie niezliczone wizualizacje, pokazy slajdów o najprzeróżniejszej tematyce. Przygotowali dwa utwory, które łącznie trwają ponad 20 minut. Zarówno „Tma-1” jak i „Clavius” to jedyne jasne momenty tej płyty. Ściany przejmujących, chwytających ze serce i uszy dźwięków przetaczają się przez mój umysł utwierdzając mnie dodatkowo w przekonaniu, że całe szczęście, że muzyka nie skończyła swej ewolucji na Black Sabbath. Rosetta serwuje zagrywki, dzięki właśnie którym trafili w mój czuły punkt już za sprawą debiutu. Ogromne przestrzenie, masa zalewającego ze wszystkich stron delay’u oraz zatopiony w ciężkich, brudnych i przestrzennych gitarach wściekły wokal.

Ostatni tytułowy kawałek stanowi dla mnie sentencję splitu, na tym właśnie powinien polegać split, na wspólnym komponowaniu, łączeniu elementów charakterystycznych dla zespołów pragnących stworzyć split. No i cóż, słychać tu ów metody muzycznej hybrydyzacji, która jednak nic specjalnego nie pokazuje, są momenty, ale nie są one w stanie uratować ogólnej klapy. Kompletnie nie słuchalna dla mnie Balboa zabija całą magię jaką Rosetta byłaby w stanie wytworzyć z innym, bardziej trafionym zespołem.

Nie wykluczone, że Balboa do kogoś trafi, do mnie bynajmniej nie przemówiła i nie zapowiada się, żeby przemówiła, parafrazując Zappę, „nawet gdyby przyszłą i ugryzła mnie w dupę”. Po tym albumie zostałem do prezentowanej przez nich muzyki skutecznie zniechęcony.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz