piątek, 6 listopada 2009

King Cannibal - Let The Night Roar




Ninja Tune. Ten, kto kojarzy tę wytwórnię, skojarzy też szereg artystów z nią związanych: począwszy od Amona Tobina, poprzez Bonobo, a na naszym rodzimym Skalpelu kończąc. Niedawno w drużynie Ninja Tune pojawił się nowy zawodnik: King Cannibal.

Już sam pseudonim zdradza, że osobnik ten raczej nie należy do ludzi lubujących się w atmosferze chilloutu, że nie bawią go grube jointy i beztroskie bujanie się do ospałych beatów. I udowadnia to od pierwszego utworu swojego debiutu, "Let The Night Roar": jak stado szerszeni ruszają na nas gęsto podbite basem dźwięki spod znaku drum'n'bass oraz breakcore ("Aragami Style"). To właśnie dla takich rzeczy Anglosasi ukuli słowo MASSIVE. W utwór wprowadza intro obszyte samplami o horrorowej proweniencji, bo - jak sam muzyk przyznaje w wywiadach - jest maniakiem filmowym. Będzie to zresztą słychać przez całą płytę.

King Cannibal: Bong-Ra spotyka się z The Bug. Oto Londyn nocą, miasto, gdzie możliwości i pragnienia spotykają się z niebezpieczeństwami, o których regularnie trąbią brytyjskie gazety. Zapomnijcie o piciu herbatki i robieniu fotek pod pałacem Buckingham, tutaj pije się benzynę i w ramach zagrychy połyka gwoździe.

Spektrum dźwięków Cannibala jest szerokie; potrafi on płynnie przejść z budzącego niepokój, zaprawionego minimalem i ostro ponacinanego "Murder Us" do dancehallowo - dubstepowej rzeźni ("Dirt"), gdzie featuring w postaci jamajskiego rapera Daddy Freddy'ego doprowadza płytę do wrzenia. To jeden z highlitów tego długograja, w którym Londyńczyk pokazuje prawdziwy pazur: potężne, zdmuchujące z podłogi basy łączą się z agresywnym flow i morderczym refrenem. W to wszystko King Cannibal potrafi wetknąć jeszcze plemienne bębny oraz odgłosy wystrzałów. Mało? To może... "Virgo", gdzie do akcji włącza się raperka o pseudonimie Face-A-Face. Pewnym zaskoczeniem jest, że kolejne wersy wypluwa w języku Balzaca - to ciekawe połączenie, które udowadnia po raz kolejny, że żabojady nie samym serem i winem stoją i potrafią doskonale wpasowywać się w muzykę daleką od mdławych "chansons".

A może "Colder Still", gdzie po półtorej minuty prowadzenie przejmują jadowite breaki, ciągle podsycane samplami z horrorów? Rollercoaster nie zatrzymuje się ani na chwilę.

Największą zaletą płyty jest sposób, w jaki King Cannibal łączy (m.in.) dubstep, drum'n'bass i breakcore, by zawrzeć na płycie zarówno aurę niepokoju i grozy, jak i po prostu przyłożyć słuchaczowi w bębenki uszne. Bez gości ten Bruce Lee basu radzi sobie równie dobrze. Takie utwory jak "A Shining Force" czy "The Untitled" wprost pękają od smaczków, zmian tempa, szorstkich i drapiących tekstur. Intensywność wypełnia dzieło Londyńczyka po brzegi. I miejmy nadzieję, że to słowo weźmie sobie do serca jak najwięcej muzyków, by zaskakiwać nas podobnie płomiennymi płytami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz