sobota, 7 listopada 2009

Nirvana – Bleach (20th Anniversary Deluxe Edition - Remastered & Expanded)


Mija 20 lat od debiutu Nirvany. Rozumiem, że za dwa lata dostaniemy również jakąś solidnie poszerzoną reedycję Nevermind (1991). A w 2016 to już w ogóle, w końcu to będzie ćwierćwiecze jednego z najważniejszych albumów lat 90tych. Doją, doją, każdy doi, aż dziwne, że jeszcze da się coś z tej marki wycisnąć.

Fenomen Nirvany chyba ciągle żywy. To w końcu bardzo chwytliwe motywy: bunt, rewolucja muzyczna, samobójstwo, do tego idol będący prawdziwym everymanem, status legendy i piosenki banalne do zagrania. Każdy może chwycić gitarę, poświęcić parę chwil, łapać akordy i już z grubsza się umie. Do przodu.

Spośród dość skromnego dorobku Cobaina Bleach jest tym albumem, do którego czuję jakiś sentyment. Miał ciężar, był nieprzyjemny, na swój sposób złowrogi, wypaczony, toporny i dołujący. Każdy dźwięk wyrył się w mojej podświadomości. Taki prawdziwy grunge, a nie cukierkowate, wesołe, niby-punkowe, bezczelnie przebojowe granie w stylu kolejnej płyty. „Blew” tworzy bardzo schizofreniczną przestrzeń, „school” (mimo że prosty okrutnie) porywa tymi trzema powtarzającymi się linijkami tekstu. Zresztą to akurat Cobainowi nieźle wychodziło, takie zduszone powtarzanie tych samych wersów. „Paper cuts” do dzisiaj robi na mnie duże wrażenie. „Swap meat”, rozpędzony „mr. moustache”, ponury „sifting”… Miło powspominać, nie ma co.

Do wydawnictwa dorzucono koncert, w końcu trzeba jakoś to sprzedać, dać jeszcze parę ochłapów, które pewnie i tak dałoby się wyłowić w sieci, chociaż w gorszej jakości. A koncert jak koncert Nirvany; głośny, chaotyczny, brudny, ze swoimi niedociągnięciami i nieco wyciszoną publiką. Oczywiście zagrany jeszcze przed rewolucją 1991 roku w jakimś Pine Street Theatre. „School”, „floyd the barber” na początek... Z ciekawszych rzeczy „dive”, „spank thru”, „mollys lips” (cover The Vaselines), „sappy”, „been a son”. Nie dzieje się tu jednak nic specjalnego; wlatuje jednym uchem, drugim wypada.

Nowe pokolenia rosną, zapotrzebowanie na Nirvanę, jak widać, wciąż jest. Niech będzie. Może za jakiś czas ktoś znowu odkryje jakiś skitrany utwór, rozkapryszona żonka coś zechce opublikować, niewiadomo. I tak to się będzie toczyć ku uciesze fanatyków i najmłodszej gawiedzi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz