Punktem wyjścia w momencie tworzenia muzyki jest jeden podstawowy dźwięk, który staje się kluczem do pozostałych. Jeden akord, który sprawia, że cała reszta zaczyna na naszych oczach mimowolnie powstawać. Z małego, pozornie nic nie znaczącego dźwiękowego zarysu, zaczyna kiełkować zwarta konstrukcja o pokaźnych rozmiarach. Nuta będąca idealnym spoiwem dla pomysłów tkwiących w głowach muzyków, a ich możliwościami zaklętymi w instrumentach. Dokładnie takim, jest właśnie dźwięk otwierający EP Niemców.
W sieci doczytałem, że tej EP nie należy rozpatrywać jako część oficjalnej dyskografii Bohrem & der Club Of Gore. "Mitleid Lady" to element projektu o nazwie "Latitudes", który zrodził się z inicjatywy wytwórni Southern Records i zrzesza wielu artystów. Projekt powstał, by oddać hołd znanemu brytyjskiemu dziennikarzowi muzycznemu, który podczas swojej 40-letniej kariery trudnił się promowaniem brzmień nowatorskich. Materiał na EP został nagrany już jakieś 2 lata temu między sesjami nagraniowymi do "Geisterfaust" i "Dolores", ale wydany został dopiero w tym roku.
Za pierwszym razem, gdy osłuchiwałem się z tym mini-albumem, podszedłem do niego bardzo sceptycznie. Wydał mi się nudny, mało ciekawy, krótko mówiąc, poszedł w odstawkę. Kilka dni temu postanowiłem dać mu jeszcze jedną szansę, spróbować po raz kolejny. Tym razem efekt był piorunujący i o 180 stopni zmienił moje zdanie. Jeden utwór, jedno minimalistyczne, oszczędne uderzenie w bliżej nieokreślony instrument (za cholerę nie wiem na czym to jest zagranie, ale brzmi genialnie), wygenerowało niepowtarzalny klimat, który unosi się przez cały czas trwania utworu i w różnych wariacjach po drodze jeszcze się pojawia. Sporadycznie słychać saksofon znany ze starszych dokonań czy zdawkowe uderzenia w charakterystyczne pianino Rhodesa. Całość spowita gęstą mgłą niskich i powolnych tonów basu, którego dźwięk zdaje się ciągnąć w nieskończoność. Powtarzalność i minimalizm, w tym przypadku to cechy przemawiające jak najbardziej na korzyść.
Mimo wszystko, atmosfera "Mitleid Lady" jest daleka od tego, do czego przyzwyczajeni byliśmy takimi płytami jak "Sunset Mission" czy "Black Earth". Jazzu tu jest jak na lekarstwo, ale czy to źle? Wszystko zręcznie oprawione w ramy monumentalnego ambientu, który snuje się leniwie i ociężale. Tym razem Bohreni zawędrowali w nieco inne rejony, aura nocnego, oświetlonego, opustoszałego miasta uleciała. W tej odsłonie spacerujemy po piaszczystych pustkowiach, gęste krzewy turlają się po ziemi, a wiatr ciska ziarnka piasku w nasze policzki
wtorek, 22 grudnia 2009
Bohren & der Club Of Gore - Mitleid Lady
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz