Nie cierpię niemieckiego. W szkole szło mi całkiem nieźle, ale robiłem po prostu dobrą minę do złej gry, no cóż, czasami trzeba. Ale już wyjaśniam, to tylko „rasizm językowy”, o ile takowy istnieje, do samej narodowości nie trawię żadnej urazy, a już na pewno nie do panów z Bohren & der Club of Gore. Mam jedynie do nich żal za ostatni "Dolores", który mam nadzieję był tylko fatalną pomyłką przy pracy.
Nie pamiętam już dokładnie, od której płyty zacząłem znajomość z Bohren & der Club Of Gore, ale doskonale pamiętam, że zostałem zwalony z nóg. Tak jak stojący z wrażenia siadają, tak chyba ja będąc wtedy w pozycji siedzącej, powinienem był się położyć. "Czegoś takiego szukałem" pomyślałem i zacząłem eksplorować malowany ciemnym barwami świat Niemców. Trzeba przyznać, że kwartet nie ma zbyt dużej konkurencji na muzycznym terytorium jakie wyznaczyli. Nietuzinkowa hybryda ambientu, jazzu i doom metalowej motoryki nie znalazła zbyt wielu naśladowców. Natchniony poprzednimi dokonaniami, kolejnego krążka wyczekiwałem bardzo intensywnie. No i chyba niepotrzebnie tak bardzo się nastawiałem, bo "Dolores" strasznie mnie rozczarowało, nie tego oczekiwałem od sąsiadów zza zachodniej granicy, po dość namiętnym wyczekiwaniu.
Żeby policzyć momenty, które przykuły moją uwagę na tym krążku, nawet jedna dłoń będzie zbyt dużym polem manewru. Jestem mocno zawiedziony, tym że nie dostałem kolejnej dawki przytłaczającej i ponurej, night music, a jedynie mało ciekawe i zwyczajnie w świecie nudne smęcenie, które obok atmosfery zawartej na wcześniejszych albumach niestety nawet nie przemknęło. Co z tego, że zasada budowania atmosfery jest podobna, skoro ta nuta kompletnie nie chwyta? Instrumentarium się nie zmieniło, nadal słychać sunący przy ziemi, głęboki bas, saksofon czy rhodes, ale w tej odsłonie wszystko to jakoś niespecjalnie jest w stanie mnie poruszyć. Nie wiem, może zbyt zakorzeniłem się w ponurej, depresyjnej aurze poprzednich dokonań i ten lekko romantyzujący jazz nie jest w stanie mnie zachwycić. Dałem sobie czas i poczytałem opinię na temat krążka w sieci. Rozbawiło mnie sformułowanie w jednej recenzji o tym, że "Dolores" nie różni się od poprzednich albumów; że jeszcze więcej w niej tęsknoty i depresyjnej melancholii. Trzeba być głuchym, żeby tego nie słyszeć. Chyba nie wypadało inaczej napisać stąd przesadna do bólu przychylność.
Co by nie było aż nader dramatycznie, całkiem nieźle wypada plamisty "Schwarze Biene (Black Maja)" i to też w sumie tylko fragmentami, oraz wieńczący album "Welten". Reszta? Są momenty, ale całościowo to się zwyczajnie w świecie nie broni. Przykro mi to mówić, ale ten krążek po prostu nudzi i ma się nieodpartą ochotę, żeby już się skończył. Zdecydowanie wolę wrócić do poprzednich albumów. "Dolores" to chyba najsłabsza pozycja w dorobku Bohren & der Club Of Gore. Ale cóż, wybaczam im tą wpadkę i póki co, będę pocieszał się wcześniejszymi albumami bo do tego wątpię, żebym jeszcze z własnej woli powrócił.
wtorek, 22 grudnia 2009
Bohren & der Club Of Gore - Dolores
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Widzę że odkrywasz Bohrena. Jak dla mnie najlepsza płyta to "Sunset Mission".
OdpowiedzUsuń