środa, 16 grudnia 2009

Kodiak & Nadja (split)


Kolejny split od Nadja, tym razem z niejakim Kodiak. Spodziewałem się różnych rzeczy, lecz nie przewidziałem, że bliżej nieznany zespół wypadnie lepiej od osławionego duetu z Toronto. Z drugiej strony to dobrze, że takie zaskoczenia czasem się zdarzają.

Pod nazwą Kodiak ukrywa się tercet: gitara (Seppo), bas (Tommy) i perkusja niekiedy z wokalami (Mark). Dość skromnie. Warto pewnie dodać, że demo pojawiło się w roku 2008. Z kolei w lutym bieżącego Anno Domini wydali pierwszy oficjalny LP, który zresztą zawiera ten sam materiał co demo. Zatytułowane to zostało po prostu Kodiak, nie miałem jeszcze okazji zaznajomić się z nim. Jak rozumiem ich wspólne wydawnictwo z Nadja jest trzecim dziełem panów z okolic Gelsenkirchen i Oberhausen. To gdzieś na zachodzie Niemiec. Swego czasu (nie wiem, jak to wygląda aktualnie) Aidan Baker wraz z Leah Buckareff przenieśli się do Berlina, co zresztą sobie bardzo cenili. Można więc mniemać, że to wydawnictwo jest pokłosiem tamtejszych kontaktów.

Utwór zaprezentowany przez Kodiak zwie się „MCCCXLIX the rising end”. Przyznaję się, że nie do końca wiem, co oznacza ta data w tytule. Może rok, w którym spalono siedemset żydów, rzekomych sprawców epidemii dżumy? To akurat w Bazylei było. Zdecydowanie bliżej niemieckich terenów wydaje się być kwestia pojawienia się niejakiego antykróla – Günthera Schwarzburga, który zresztą w tym samym roku, po wniesieniu się na tron, umiera. To już prędzej. Nie sądzę, żeby panowie tą nazwą składali hołd zespołowi blackmetalowemu z Oslo. Tak czy inaczej, Kodiak zaprezentował się z bardzo dobrej strony. Muzyka (jakiś postmetal i drone), którą zaproponowali brzmi jak...skomplikowana operacja na pogruchotanej ręce, ze szczególnym uwzględnieniem łokcia. W nocy. Na ulicy. Pod parasolem, bo akurat pada deszcz, co lekarzom nie ułatwia z pewnością sprawy. Czuć, że muzycy odrobili pracę domową i dobrze znają dorobek Kanadyjczyków, nawet to pianino pod koniec nasuwające skojarzenie z moim ukochanym „absorbed in you” z 2005 roku (split z Methadrone).

„Kitsune fox drone” to z kolei utwór zaprezentowany przez Nadja. Nieszczęsne „kitsune” z japońskiego się wywodzi i oznacza po prostu lisa. W mitologii tamtejszej: zwierzę tajemnicze, magiczne, mogące przybierać ludzką postać. Skoro tak... Jeśli miałbym tę część opisać w równie obrazowy sposób, stwierdziłbym, że ten utwór to takie...zaleganie na tylnym siedzeniu samochodu. Patrzenie w noc. Pada śnieg. Monotonna i nieprzyjemna jazda przez las. Nagle wyczuwalna nierówność pod kołami. Ewentualnie stłumiony pisk. I tyle widziano lisa. Utwór ten tonie w przesadnym szumie, coś się pod nim dzieje, ale po pewnym czasie szkoda siły, by się do tego przedzierać. Przysłuchiwałem mu się parę razy i ciągle napada mnie to samo zmęczenie i zniechęcenie. Magia się ulotniła. Utwierdzam się w przekonaniu, że z Nadją ostatnio najlepiej nie jest.

Split jak split. Dwa utwory po dwadzieścia minut. Może warto do tego zajrzeć, by zapoznać się z dobrze wykonaną robotą przez Niemców. Bez specjalnych fajerwerków, ale na pewno przyzwoitą. I chwilę zadumać się nad brakiem pomysłu na siebie kanadyjskiego duetu. Kryzys, jak widać, każdego może dopaść.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz