sobota, 19 grudnia 2009

Monkeypriest - Defending the Tree


Hiszpanie też potrafią! – chciałem wykrzyknąć, jak tylko to zobaczyłem. Arriba España! albo Viva España! – już w zależności od poglądów politycznych. Czyli podszedłem bardzo entuzjastycznie do tego nagrania. Ten optymizm nieco zmalał po pierwszym przesłuchaniu, lecz na pewno została zdecydowana sympatia.

Moneypriest to debiut płytowy młodego zespołu prosto z Sevilli. Féretro Records tak reklamuje ten album: Vicious, corrosive and primate sludge in the vein of grief, eyehategod, moho... Może. Sam zespół o sobie mówi, że chodzi im o naturę, ratowanie jej przed ludzką destrukcyjną działalnością, która bezlitośnie rozporządza otoczeniem. Jest to apel o ochronę naszego dziedzictwa, gdzie to, co prymitywne jest nad wyraz istotne w zestawieniu z niekontrolowanym rozwojem. Czyli plus od zielonych i podobnych sympatyków natury.
(W tym momencie przyszła mi do głowy taka refleksja, na ile różni się polska ekologia od chociażby hiszpańskiej. Pomijam oczywiście ogólnoświatowe akcje, w które włączają się ochotnicy z różnych krajów. Mam na myśli takie miejscowe działanie. Jak to wygląda w jedynym europejskim kraju, który posiada geograficzną, prawdziwą pustynię? W kraju, który przez ostatnie lata nękany był poważnymi suszami. W którym zakręcano wodę dla licznych fontann i zabraniano właścicielom prywatnych basenów napełniania ich.)

Epka ta składa się z czterech utworów o następujących tytułach: „the march of the monkey”, „defending the tree”, „war for the throne” i „doomsday”. Nie trzeba być geniuszem, żeby dostrzec, że tworzy to w pewną prostą i sugestywną historyjkę. Muzyka zresztą sama to potwierdza. Całość rozpoczyna się w sposób marszowy i nieco hipnotyczny, szykuje się wojna, to oczywiste. Ten instrumentalny wstęp przechodzi od razu w walkę o drzewo. Nie jest to może okrutnie wyszukana muzyka, jakiś sludge, nieco doom, stoner pobrzmiewa, ale mieszankę tę słucha się całkiem przyjemnie. I hardcore też. A skojarzenia niczego sobie: Black Sabbath, odrobina Kyussa lub Electric Wizard, może gdzieś tam Slayer mi mignął. Najbardziej zaskoczył mnie najdłuższy, trzeci utwór, prawie dziesięć minut, w którym pan wokalista brzmiał niemalże jak Vorphalack w okolicach Blood Ritual (1992). Nawet ten riff nieco podchodził mi pod „after the sepulture”. Takich skojarzeń oczywiście może być więcej, ale chyba nie ma sensu bym tutaj wszystkie przytaczał. Nie traktuję ich przecież jako zarzut.

Utwory nie nudzą, są różnorodne i pomysłowe. Można by się odrobinę czepić produkcji, nie jest zbyt klarowna, powiedziałbym, że niezdecydowana. Ani nie poszła stricte w brudne brzmienie, ani nie wbija słuchacza w fotel. Jest taka trochę zawieszona, ze znakiem zapytania nad głową. Ale to, co słyszę, każe mi wierzyć, że Hiszpanie mogą wypadać smakowicie na koncertach. Może mój następny pobyt w na Półwyspie Iberyjskim spróbuję zgrać z jakimś ich występem?

Najbardziej zakręcony utwór, „doomsday” zaczyna się od hiszpańskiego dubbingu z Planet of the apes: Esta en juego la supervivencia de los simios; Ademas, el hombre es inútil; Cuanto antes sea exterminado tanto mejor. W wolnym tłumaczeniu: Stawką jest przeżycie małp; poza tym człowiek jest bezużyteczny; im szybciej zostanie eksterminowany, tym lepiej.
I cóż tu dodać? Moja miłość do gatunku ludzkiego cierpi.

Debiut debiutem, rządzi się swoimi sprawami. Poza tym nie wiem, jak wygląda ich scena muzyczna, co tam się wyprawia, więc nie sposób ocenić w szerszej perspektywie. Jednak powodów do narzekań specjalnych nie widzę, wręcz bardzo mi się podoba i uważam, że brzmi to obiecująco. Ale – właśnie, jedno „ale” – wolałby, by ludzie zaangażowani w ratowanie przyrody słuchali i śpiewali Lennona niż Monkeypriest. Jeszcze przez przypadek stanąłbym im gdzieś na drodze i marnie widzę mój żywot. Tak czy inaczej – polecam, może nic mi się nie stanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz