Z muzyką szwedzkiej bandy Truckfighters, zetknąłem się po raz pierwszy parę lat temu, przy okazji premiery debiutanckiego albumu Gravity X. Wtedy właśnie stałem się wielkim fanem ich twórczości i kibicowałem im cały ten czas. Tamten album miał w sobie potężną dawkę energii i tworzył wokół głowy tak gęstą chmurę piachu, że ciężko było to w ogóle przełknąć. Do tej pory sypią mi się gromy na głowę za stwierdzenie, że od czasu Blues for the Red Sun Kyussa, nie pojawił się na rynku tak potężny i dobry stoner/desert rock. Fredo, Paco i Ozo stworzyli album genialny. A czy dobrze jest wydać genialny album debiutancki? Nie. Nie dobrze.
Ale nie będę tu prawił o przeszłości. Pojawił się w tym miesiącu nowy album zespołu – Mania. I chłopaki pomimo zmiany 2/3 składu, (w 2008 odeszli gitarzysta Fredo i perkusista Paco) nadal potrafią dać ognia. Bałem się, że po tak radykalnej zmianie w składzie, dojdzie do kompletnej zmiany stylu gry, ale tak się na szczęście nie stało. Nadal słychać to zfuzzowane brzmienie gitar (w ten konkretny sposób brzmi tylko ta kapela), wokal Ozo ten sam co zawsze, barwny i ekspresyjny. Jeśli pojawia się jakiś czad, to w takiej formie, która kopie i jednocześnie każe machać oboma pośladkami. Jako fan muzyki stonerowej uważam to za zasadę nr 3 dobrej pustynnej nuty. Nie ma tu strasznie dużo melodii, ale przyznać trzeba, że Szwedzi osłuchali się trochę z QotSA. Zagrywki w tracku Monte Gargano brzmią jak z debiutu kapeli Josha Homme`a, ale to przecież tylko plus. Plus quasi-bluesowe zagrywki np. w Monster. Takich smaczków nie było wcześniej. Album jest generalnie dużo spokojniejszy niż dwa poprzednie, ale nie jest to minus. To w końcu trzeci album, więc wypada już nabrać trochę ogłady i wybrać kierunek w którym będzie się podążać.
Z drugiej strony pojawiły się na Mania takie patenty, których po ekipie z Örebro bym się nie spodziewał. Nie trzeba daleko patrzeć. Kawałek Majestic ma 13 minut! Fakt, że kawałki Truckfighters nigdy nie schodziły czasowo poniżej pięciu minut, ale taki kolos? Bomba! I nie jest to 6 minut jakichś sampli i plumkania, a 3 ostatnie minuty muzyki. To jest cały czas ogień, ze świetną solówką i mnóstwem przestrzeni w środku. To jest to, czego było trzeba na poprzednich albumach. Psychodeli, „wprowadzenia” do utworów, więcej kontroli nad muzyką. Uwielbiam spontaniczność i szaleństwo debiutu, ale brakowało wcześniej kogoś/czegoś, kto wiedziałby kiedy zwolnić i kiedy dać miejsce na jakiś smaczek lub zagrywkę bardziej przestrzenną, psychodeliczną.
Dobrze jest być z zespołem od samego początku i widzieć jakie przechodzi zmiany. Z kapeli która po debiucie nie miała nawet myspace czy strony internetowej, przerodziła się w skład który jedzie w trasy z Dozer czy Fu Manchu i ma tysiące fanów, a nawet – co już widać po młodszych kapelach z gatunku – naśladowców.
Album Mania jest nagrany z pełną świadomością tego, co zespół chce robić. I mi taka droga pasuje. Wielu fanom będzie brakować tego ognia z debiutu, innym spodoba się ze względu na psychodeliczne smaczki i spokojniejsze, melodyjne wkrętki. Mania nie jest przełomem w ich karierze, nie jest też jakimś wielkim zaskoczeniem. To kolejny bardzo dobry album bardzo dobrej kapeli. A że brzmi trochę spokojniej niż poprzednie? Uważam to za tak zwaną Kolej Rzeczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz