20, 21, 22... jest - 23! Odliczanie dni do tegorocznego Unsounda zakończone, w końcu, wreszcie! Dlatego gdy w noc z czwartku na piątek obudziłem się z gorączką wyrzuciłem z siebie obfity stek bluzgów; przez ostatnie pół roku byłem zupełnie nietykany przez choroby, a tutaj nagle przyszło centralne uderzenie z rejonów grypowych. Ale dobra, nie ma co się wycofywać, nie ma co się litować, jedziemy na Unsounda, by poczuć na własnej skórze najróżniejsze muzyczne formy: od arktycznych ambientów w stylu Biosphere po miażdżące z siłą armii walców drony spod znaku Sunn O))). 9.15, dworzec centralny w Warszawie, zaczynamy podróż.
Wkrótce po przyjeździe zostałem przez znajomych zaprowadzony do festiwalowego biura (?) które mieściło się w klubie Pauza. Biurem w zasadzie ciężko by to nazwać, bo wszystko miało kształt raczej undergroundowy: jakaś pani za stolikiem, stos ulotek i tego typu rzeczy - całość. Ulotki zresztą okazały się bardzo przydatne - oprócz informacji o koncertach i innych okołounsundowych eventach była też mapka, której potem wielokrotnie używałem by odnajdywać drogę, nie tylko zresztą do miejsc festiwalowych. O 14 dojechał no_nick, który to przez cały Unsound dzielnie sprawował pieczę nad fotografowaniem koncertów. Zatem, oszczędźmy opisów manewrów po krakowskim rynku i okolicach, spotykaniu znajomych z Warszawy w Empiku i przesiadywaniu w Cafe Philo - i przejdźmy do pierwszego koncertu, na jaki poszliśmy.
1) Biosphere i Stars of the Lid
Skierowaliśmy się pod kościół św. Katarzyny na Kazimierzu licząc na to, że będzie tam nieliczna grupka fanatyków... a tu proszę, ładne kilka setek ludzi. Znajomy stwierdził, że większość to i tak pozerzy, ale tak czy siak efekt zaskoczenia był. Trochę stania, w końcu weszliśmy do środka, no_nick zniknął mi gdzieś z zasięgu wzroku, usiadłem z tyłu, gdzie widać niewiele, ale chyba nie to się będzie liczyło. Z przodu, w okolicach ołtarza, ustawione coś na kształt stołu ze świecami - tam mieściła się "aparatura" dzięki której Biosphere wypełnił dźwiękami strzeliste wnętrze gotyckiego kościoła. Od początku koncertu chłonąłem muzykę Biosphere z zamkniętymi oczyma, zresztą, świece postawione obok norweskiego muzyka robiły za jedyne oświetlenie. Prawdziwe wizualizacje przesuwały się w mojej głowie, odpowiadając chropowatym teksturom, arktycznym szumom i echom z jakiś dalekich stacji badawczych; niemal czułem śnieg trzeszczący pod naporem moich stóp i krystaliczny wiatr chłoszczący moją twarz. Powietrze wydawało się czułe na każdą z dźwiękowych fal, każde z basowych drgań jakie płynęły z głośników. Niestety w czasie koncertu Norwega skoczyła mi temperatura, a zimno panujące w kościele odczuwałem bardzo dotkliwie. Przez to coraz ciężej było się skupiać na czarach, jakie odprawiał muzyk ukryty gdzieś daleko ode mnie za laptopem. Gdy występ dobiegł końca byłem zmęczony, ale w tym momencie nie można było się wycofywać.
Atmosfera stworzona przez Norwega nie zdążyła jeszcze rozproszyć się w powietrzu, gdy swój występ zaczęli Stars of the Lid z Sinfoniettą Cracovią. Parę słów wstępu i zaczęło się coś, co niełatwo ubrać w słowa: chyba po prostu trzeba powiedzieć, że koncert ten doskonale łączył harmonię i improwizację, szeroko pojętą "klasyczność" i eksperymentalizm, minimalizm i malarskie wręcz nasycenie. Muzycy wiedzieli, jak wywołać trans, jak bawić się delikatnymi niuansami, jak drążyć swoje instrumenty i wykrzesać z nich maksimum emocji. W pewnym momencie rozejrzałem się po bokach i zobaczyłem Johanna Johannsona siedzącego nieopodal. Widać było, że i jego zachwycają "koledzy po fachu". Genialne wizualizacje wyświetlane na ścianie prezbiterium - jedne z lepszych jakie zdarzyło mi się widzieć w życiu - tylko podkreślały charakter muzyki Stars of the Lid. Niestety, tak jak w przypadku Biosphere, a nawet bardziej, mój odbiór był zaburzony przez gorączkę. Tak bywa, ale i tak ciężko będzie zapomnieć koncertu duetu z Sinfoniettą: chociażby dla tych paru potężnych momentów, gdy muzyka scalała się z obrazem, tworząc jakąś meta-rzeczywistość, oddychającą i pulsującą w moich oczach, jak gdyby była prawdą.
Biosphere
Stars of the Lid (cienie Stars of the Lid)
2) Soundproof 2 - Bass Mutations (Pavel Ambiont, 2562, Untold, Kode9 &
The Spaceape, Pole, Ikonika)
Kurwa. Zomby. Tak szedłem na koncert, bo oczekiwany przeze mnie Zomby nie przyleciał: nie wiadomo do końca dlaczego, tydzień czy dwa po Unsoundzie napisał na Twitterze, że złamał nogę i takie tam. Pachnie to mocno ściemą, a Zomby od dawna ma opinię strasznie niepewnego muzyka, który na własnych koncertach pojawia się rzadko. A szkoda, bo tak bardzo chciałem tego rave'u z "Where Were You In 92"... Na miejscu okazało się, że Manggha - czyli japońskie muzeum sztuki - jest faktycznie bardzo nowoczesnym miejscem. W materii dźwiękowej ciężko chyba byłoby znaleźć coś lepszego: sala była naprawdę fenomenalnie nagłośniona. Gdy wszedłem do Mangi (cudownie uzdrowiony za pomocą magicznego ziela) grał już pierwszy z artystów występujących tego wieczoru: Pavel Ambiont. Białorusin spełniał funkcję muzycznego tła - to co prezentował było przyjemne, ale niczym szczególnym nie zaskakujące. Być może to też kwestia pory, w jakiej przyszło mu grać. 2562 z Holandii grał jako następny. Osobiście jestem fanem tego człowieka i dla mnie jego nagrania świadczą o jego bogatej wrażliwości i wyobraźni muzycznej; prezentuje ciekawe połączenie techno i dubstepu, kładąc też akcent na wątki glitchowe czy ambientowe. Jednak set, który zaprezentował w Mandze był tylko delikatnie opleciony jego własną muzyką: szybko wyczuł, że coraz bardziej zapełniający się parkiet oczekuje czegoś bardziej tanecznego i zabrał się do rozgrzewania publiki. Było trochę minimalowo, konsekwentnie, meandrując pomiędzy kolejnymi winylami, wprowadzając co chwilę nowe motywy, aby tylko nuda nie zakradła się do sali. Przy tym wydawał się całkowicie sympatycznym facetem, który kocha, to co robi - i też dlatego był to dla mnie udany występ.
Po nim Untold. Rozgrzana już publika zawrzała jeszcze mocniej, bo zrobił to, czego po prostu było potrzeba: wkroczył na parkiet z kolejną dawką jadowitych basów i połamanych rytmów. To był jednak tylko przedsmak tego, co miało rozpocząć się zaraz... Kode9 & The Spaceape. Wszystkie oczy skierowały się na ten duet i tak naprawdę nie było wiadomo, kto jest ważniejszy; może po prostu panowie tworzą idealną symbiozę? Spaceape wkrótce wbił się z mikrofonem pomiędzy gęsty tłum i zaczęło się. Kode9 precyzyjnie aplikował swoje dźwięki i trzeba powiedzieć, że było widać w jego występie wielkie doświadczenie i umiejętność wyczucia publiczności. Raper podsycał szaleństwo, lawirując w tłumie i wystrzeliwując kolejne słowa jak z automatu. Jego niezwykła charyzma sprawiała, że parkiet z minuty na minutę coraz bardziej przypominał organizm oddychający równym, wyznaczonym przez niego rytmem. Ciężko będzie zapomnieć ogień, jaki rozpętał się na parkiecie, gdy rozbrzmiały pierwsze dźwięki "Nine Samurai", czyli jednego z utworów, które parę lat temu rozpoczęły dubstepowe szaleństwo. Niejednokrotnie stałem na przeciwko Brytyjczyka twarzą w twarz i obserwowałem pasję w jego oczach i ruchach. Inspirujące. Chwilami brakowało może głębokiej i ciężkiej atmosfery z płyt, ale i tak w funkcji rozrywkowej był to najlepszy Unsoundowy występ na jakim zdarzyło mi się być. Pod koniec prowadzenie przejął Kode9, który zrzucił na parkiet prawdziwą bombę: zabrzmiały utwory The Bug, Joker & Ginz, Joya Orbisona czy nawet Buriala, które w takich warunkach akustycznych brzmiały wprost fantastycznie. Gdy donośnie oklaskiwani panowie skończyli czułem się piekielnie zmęczony. Prawie cztery godziny tańczenia z niewielkimi przerwami na napicie się wody zrobiły swoje. Dlatego gdy przyszedł czas Pole'a najpierw poszliśmy na przystanek sprawdzić autobusy, a potem wróciliśmy i oglądaliśmy artystę zza parkietu. Porządne dub techno koiło nasze uszy po tylu chwilach spędzonych z dubstepowymi ciężarami. Ikonikę zobaczyliśmy tylko w jednym
utworze, bo po prostu byliśmy juz zbyt zmęczeni. I tak dzień Unsundowy dzień numer dwa dobiegł końca.
3) Sunn O)))
Przed samym koncertem parę momentów zdziwienia - dziwnie duża ochroniarzy uzbrojonych w pałki, zatyczki do uszu nie za darmo, jak zapowiadali organizatorzy... ale akurat nie to było najważniejsze. Weszliśmy do hali, gdzie stały już rzędy masywnych kolumn, które już wkrótce miały obciążyć słuchaczy prawdziwym dźwiękowym tsunami. W powietrzu mnóstwo dymu, który trochę gryzł w oczy. Tłum powoli kształtował się, nabierał rozmiarów i dość punktualnie na scenie pojawił się support panów z Sunn O))) - Eagle Twin. Niedźwiedziowaty bębniarz z wściekłą siłą atakujący talerze, gitarzysta i wokalista w jednym, wspierający swoje porykiwania stonerowo -dronowatym brzmieniem, które sprawnie rozgrzewało piece przed głównym występem. Niby intensywnie, ale mnie jakoś znudziło. Siła, która utrzymywała się przez cały występ Amerykanów szybko mi spowszedniała i tylko parę momentów mnie rozbudziło. Na uwagę zasługiwał pewien pan niedaleko ode mnie, dookoła którego szybko wytworzyło się kółeczko. Doznawał bowiem jak po spotkaniu z wiadrem ciężkich narkotyków i jakby to był mniej więcej trzy razy szybszy koncert... ale okej, warto się dobrze bawić, prawda? Wreszcie dochodzimy do kulminacji całego festiwalu: Sunn O))). Najpierw oczekiwanie w ciemnościach i gardłowe zaśpiewy wydobywające się z głośników oraz dym, ciągle wiszący nad sceną i uparcie wypuszczany przez maszynę. A potem zielone światło, mgła trochę słabnie, wychodzą zakapturzone postacie, dźwiękowi mnisi: Atilla Csihar, Greg Anderson i Stephen O'Malley. Już na pierwsze dotknięcia strun sala reaguje
drżeniem, ja poprawiam zatyczki i oglądam, czekając na to, jak rozwinie się ten spektakl. Na scenie dzieje się niewiele, panowie w końcu grają drone metal: to te drobne ruchy, te pojedyncze szarpnięcia mają największą siłę, rezonują przez kolejne sekundy odbijając się w głowach i kościach słuchaczy. Przez narastający ból pleców siadam, zamykam oczy. Na szczęście nie jestem sam, niektórzy nawet leżą. Częstotliwości rozbudzane przez mężczyzn są prawdziwym sonicznym masażem, działają zresztą nie tylko na każdy centymetr skóry, ale i na ubrania, które wydają się jakby rozbudzać przez tę symfonię wiercących basów. Potem Atilla styka się z mikrofonem i serwuje najróżniejsze, często teatralne dźwięki: śpiew gardłowy, skrzeki, operowy śpiew, płacz... czego tam nie było. Siedziałem do końca występu (co potem okazało się trochę głupim posunięciem, zważając na to w jakim przebraniu pojawił się w pewnym momencie Atilla), odrętwiały, trochę na przecięciu jakiegoś surrealistycznego snu i transu, ale trochę też zmęczony własnym fizycznym stanem, rozdarty. Potem nagle koniec, nagle ktoś odciął całą tę ceremonię od mojej skóry. Uczucie niedowierzania, trochę zawód, że to wszystko się skończyło, kiedy jeszcze nie zdążyłem całkowicie zapaść się w tę muzykę. Nie da się jednak określić tego inaczej niż jako rytuał. Rytuał, który ciężko było mi od razu przetrawić, dlatego po występie nie było u mnie
uczucia zachwytu, tylko swego rodzaju konsternacja. Dopiero z czasem coraz bardziej doceniam to, co panowie dokonali na scenie Teatru "Łaźnia Nowa", grając utwory ze świetnego "Monoliths and Dimensions" oraz Orakulum z poprzedzającej tę płytę EPki.
Eagle Twin
Sunn O)))
Jak widać, Unsound oceniam jak najbardziej entuzjastycznie, choć nie udało mi się zobaczyć wszystkiego, co chciałem. Przeszkadzały mi także problemy ze zdrowiem, które trochę komplikują muzyczne doznawanie (naprawdę nikomu nie życzę takiego pecha). Doboru koncertów należy pogratulować organizatorom - można było zarówno wspaniale się zabawić, jak i po prostu wzruszyć, czy przeżyć muzyczny spektakl - jak w przypadku Sunn O))). Szeroka gama uznanych artystów, porządna organizacja (nie było prawie obsuw, a to się liczy w przypadku festiwali)... i apetyt na następny rok jest w moim przypadku ogromny. Oby do zobaczenia w 2010, Unsoundzie. Może na przykład Tim Hecker będzie w przyszłym line-upie...?
tekst: viljar
zdjęcia: no_nick
czytaj dalej »