Z Paradise Lost urwał mi się kontakt po
Symbol of Life (2002). Gdy zespół zaczął mówić o powrocie do korzeni – niedowierzałem, trochę pokpiwałem. Nie tego oczekiwałem od kapeli, którą akceptowałem w każdej odsłonie. Nawet powszechnie znienawidzone
Host (1999) słuchałem z przyjemnością. Gdy na jakimś zdjęciu zobaczyłem u
Nicka Holmesa i
Grega Mackintosha długie włosy, zakwalifikowałem to jako kryzys wieku średniego.
Po tym wszystkim twórczość Paradise Lost dzielę na dwa okresy. Drugi rozpoczął się w 2005 płytą Paradise Lost. Nowy początek. Nie byłoby w tym sumie nic dziwnego, nic złego, może nawet fajnie, że chłopaki dołożyli trochę ciężaru do swojego grania. Ale brakowało mi w tym jakiejś szczerości, sam nie wiem, wydawało mi się, że robione to jest na siłę. W końcu nie wytrzymali, skończyły im się pomysły, trudno powiedzieć i zdecydowali się na powrót do „dawnych klimatów”. Określenie jest trochę na wyrost, nie zagrają przecież drugiego Shades of God (1992) czy Icon (1993). Zaczęli robić jakiś metal, z jakimiś naleciałościami, momentami zżynając sporo z własnej twórczości (niekoniecznie tej najstarszej), ale z fajnymi melodiami i ogólnie dość przyjemne to było. Oczywiście, jeśli podejść bez uprzedzeń, bez roszczeń.
I tu wysuwam największy zarzut wobec nowego Paradise Lost. Porównując trzy ostatnie płyty Brytyjczyków z trzema dowolnymi (sąsiadującymi ze sobą) z poprzedniego etapu twórczości, wyłania się następujący wniosek – zespół już nie ma takiego ciśnienia na ciągle przeobrażanie się, szukanie nowych dróg. Aktualna tendencja polega na tym, że z płyty na płytę jest odrobinę ciężej i właściwie nic ponad to.
No, ale parę słów o albumie. Jakieś znaczące zmiany w składzie? Jeno nowy perkusista; Jeffa Singera zastąpił Adrian Erlandsson. Znać go możemy chociażby z gry w Brujeria, At the Gates lub Cradle of Filth.
„As the horizons end” – niby ciężki riff na początku, Nick nieco odcharknął, ciekawe instrumentalne wyciszenie wplecione, ale bardzo błyskotliwe to nie jest. „I remain” jakby potwierdzało tę chęć ciężkiego grania. Zespół jednak na zmianę podaje te mięsiste riffy, które teoretycznie powinny zadowolić część dawniejszych słuchaczy, z partiami bardziej przestrzennymi, doomowymi wręcz. Dobrze to widać na przykładzie wokalisty – trochę growlu, trochę krzyku, trochę czystego śpiewu. I mamy niejednorodną mieszankę, ale w miarę funkcjonalną. „Frailty” jest jedną z szybszych kompozycji zespołu, może nawet niezłą, ale blednie przy patetycznym, ciężkim, na swój sposób typowym utworze tytułowym. „The rise of denial” i „living with scars” to przykłady dość ciężkiego grania, z riffami nie mającymi raczej analogii we wcześniejszych dokonaniach panów. Trochę dzieje się w ramach tych kompozycji; zmiany tempa, nastroju. Z kolei takie „universal dream” nawet nie stara się ukrywać, że znaczną część czerpie z Shades of God.
Faktycznie robi się coraz ciężej. Nie jestem przekonany, czy coraz ciekawiej. Na pewno nie jest to płyta zła, ale przy pierwszym odsłuchu nie miałem za bardzo punktu zaczepienia. Słychać, że to Paradise Lost, słychać, kiedy czerpią z siebie, a kiedy wysilają się na coś zupełnie nowego. Nad wszystkim góruje rozpoznawalne granie Mackintosha. Po tym materiale będę znów uważniej przyglądał się Brytyjczykom, mimo że zabrakło jakiejś iskierki bożej.
czytaj dalej »